Artykuły

Występowałam w kabarecie mistrzów

- Mój profesor Aleksander Zelwerowicz powiedział mi kiedyś: "Powoli będziesz pięła się w górę, a w drugiej połowie życia nie będziesz schodzić ze sceny. I wszystko będzie w porządku!". Miał rację. Skończyłam 95 lat i gram dalej - mówi warszawska aktorka IRENA KWIATKOWSKA.

Kwiatkowska: Wciąż modlę się za zmarłego męża

Był rok 1994. Ziemia zapadła mi się pod nogami. Po długiej chorobie, po prawie 47 latach małżeństwa odszedł Bolesław Kielski, znakomity spiker Polskiego Radia, dziennikarz, mój mąż. Gdyby żył, właśnie świętowalibyśmy diamentowe gody, sześćdziesięciolecie... Myślałam, że nie będę umiała się otrząsnąć.

Moje wszystkie myśli, serce i dusza poszły za nim w inny świat. W ten sposób dalej jestem z nim w kontakcie. Modlę się i rozmawiam z nim. Kochał mnie, dawał mi poczucie bezpieczeństwa, był moim piorunochronem. Gdy wracałam do domu rozdrażniona, z miejsca oświadczałam: jestem zdenerwowana. Nie pytał, dlaczego. Wiedział, że trzeba odczekać. Był cierpliwy. Jeśli mógł, odbierał mnie z teatru. Dom był właściwie na jego głowie.

Mieliśmy wspólną pasję - podróżowanie. Bawiliśmy się układaniem planu, wyznaczaniem tras. Jednym z naszych ulubionych miejsc była jednak Jabłonna. Wracaliśmy do niej przez całe życie. Jest coś magicznego w tym miejscu. Osiemnastowieczny pałac, piękny park, który pamięta nasze spacery, drzewa, które pamiętają nasze rozmowy. Bolek robił mi sesje fotograficzne. Zachowywałam się jak modelka. Kiedy teraz po latach przeglądam nasze fotografie, widzę w swoich oczach, w uśmiechu, jacy byliśmy szczęśliwi... I choć Bolek jest za aparatem, poza kadrem, on też jest na tych zdjęciach.

Wspólnych pasji mieliśmy więcej. Radio, w którym oboje pracowaliśmy. Tam się poznaliśmy. Mąż studiował prawo, miał przejąć po ojcu kancelarię adwokacką. Wojna pokrzyżowała jego plany. Naszą wielką pasją była muzyka. Oboje uwielbialiśmy jazz. Pamiętam naszą podróż do kolebki czarnego jazzu, do Nowego Orleanu. Delta rzeki Missisipi, niedaleko Zatoka Meksykańska.

Gdybym mogła cofnąć czas, gdybym miała siłę, najchętniej wróciłabym tam. Ale bez Bolka to byłaby bolesna podróż. Mieszkaliśmy w tanim hoteliku na obrzeżach miasta. Wybiegaliśmy nocą i spacerowaliśmy. Z otwartych okien klubów dobiegała muzyka, wchodziliśmy do środka. Albo słuchaliśmy cudownej muzyki granej wprost na ulicy. Bolek znał się na muzyce, był ekspertem. Jeżeli czegoś dowiedziałam się o jazzie, to od niego. W tamtych czasach różne imprezy odbywały się w domach. Słuchało się jazzu, czasem tańczyliśmy.

Tak, dużo podróżowaliśmy, zwiedzaliśmy. Całkowicie odrywałam się od pracy, mąż też. Poza pracą w radiu była też telewizja. Bolek prowadził popularny teleturniej "Kółko i krzyżyk". Ponieważ dużo pracowaliśmy, tęskniliśmy za swoim towarzystwem. Czasem gdzieś wychodziliśmy, do przyjaciół, ale zazwyczaj wracaliśmy do domu pierwsi z całego towarzystwa. Praca była na pierwszym miejscu. Wieczorami uczyłam się tekstu monologu albo piosenki. Bolek wymyślił, że można uczyć się szybciej i kupił mi magnetofon i słuchawki. Nagrywałam i kładłam się wieczorem ze słuchawkami na uszach. Woził mnie na wszystkie próby i do telewizji, żebym wszędzie zdążyła.

Nie lubiłam siedzieć w garach. Miałam swój przepis na rybę i zamęczałam Bolka tym jednym daniem. Kiedyś jakaś dziennikarka zapytała mnie, co przyrządzam na święta, odpowiedziałam, że robię aromatyczną kawę i podaję ciasto drożdżowe z cukierni, bo i tak wychodzi lepsze niż moje.

Bywały różne okresy, w tym takie, które rujnowały mój organizm. Przeszłam w życiu wszystkie możliwe etapy. Nie chcę się nad tym rozwodzić. Było, minęło. Nie lubię patrzeć za siebie. Poza tym, kogo to może dzisiaj interesować... Ale skoro już postanowiłam mówić szczerze, to tak, przez alkohol też przeszłam. Ale we właściwym momencie odezwał się głos rozsądku. Zmądrzałam i odtąd zaczęłam się lepiej prowadzić.

Przez wiele lat mieszkaliśmy przy ulicy Tamka w Warszawie. W dużym wieżowcu z balkonem na ulicę Ordynacką. W najbliższym sąsiedztwie jest Akademia Muzyczna i park za nią, a schodząc w dół za parkiem na Powiśle - ogromny teren klasztorny. Lubiliśmy tam chodzić na spacery. A później... Wychodziłam sama. Siadałam na ławce za Akademią, której okna są latem szeroko otwarte. Słuchałam muzyki, która powstaje. Słuchałam studentów szlifujących warsztat, tego jak powtarzali dany fragment. Jeszcze długo po śmierci Bolka przychodziłam tam i myślałam o naszej podróży do Orleanu. A w dole toczyło się życie klasztorne.

Zawsze byłam blisko Boga. Po śmierci Bolka codziennie chodziłam na msze do kościoła Świętego Krzyża... Zostały fotografie. Podpisy na ich odwrocie, dzięki którym udaje mi się przypomnieć więcej. "Połóż się, obudzę cię wcześniej, rano powtórzysz tekst" - tego mi już Bolek więcej nie powie.

dziennik online/06.03

***

Kwiatkowska: Występowałam w kabarecie mistrzów

Mój profesor Aleksander Zelwerowicz powiedział mi kiedyś: "Powoli będziesz pięła się w górę, a w drugiej połowie życia nie będziesz schodzić ze sceny. I wszystko będzie w porządku!". Miał rację. Skończyłam 95 lat i gram dalej. Z przyjemnością występuję w Teatrze Polskim w spektaklu "Zielona gęś" Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, w reżyserii Jarosława Kiliana, dyrektora teatru. Kiedy zdawałam egzamin do szkoły teatralnej, do głowy by mi nie przyszło, że Gałczyński będzie dla mnie pisał.

Boże, jak ja lubię tę jego Hermenegildę Kociubińską. Pierwszy tekst, który Gałczyński dla mnie napisał, to była słynna dzisiaj "Sierotka". Przeczytałam i nie powiem, żebym od razu była nim zachwycona. Akcji żadnej, intrygi też. Kręciłam nosem, w końcu powiedziałam, że to jest jeszcze do dopracowania. Patrzyłam, jak stawia przy tekście różne znaczki, zielone fajki. Myślałam, że się na mnie obraził. Tymczasem przemyślał wszystkie moje uwagi i rozbudował tekst. Dzisiaj jest fenomenalny. Nie, nie byłam muzą poety. Po prostu zwierzyłam mu się ze swoich warsztatowych rozterek. Ale mogę powiedzieć, że współtworzyliśmy razem kabaret "7 kotów".

Gałczyński pojawiał się w naszych programach. Mówił swoje wiersze. Pamiętam, że nosił skórzaną kurtkę. Czasem mówiliśmy razem, ale to Gałczyński mówił najpiękniej. Konsultowałam się z nim w wielu sprawach. Na przykład jaki kostium włożyć. Kiedy mi powiedział, że mam założyć harfę, zrozumiałam, że w tej jednej sprawie się nie dogadamy. Dużo pytał, słuchał tego, co mam do powiedzenia. Z tych naszych rozmów, myślę, powstała Hermenegilda Kociubińska.

Pod koniec lat 40. bardzo dużo pracowałam. Wycieńczone wojną społeczeństwo miało głód rozrywki. Potrzebowało teatru. Czuliśmy wtedy wszyscy, że mamy misję, że dajemy ludziom coś pięknego, chwilę wytchnienia, jakąś bajkę. Mój mąż policzył kiedyś, że w ciągu 44 dni wystąpiłam w 35 miastach i dałam 40 przedstawień. Nie wiem, czy dzisiaj ktokolwiek tak ciężko pracuje. W każdym z tych miast mówiłam "Sierotkę". Nie wiem, ile razy ją powiedziałam w czasie całego swojego życia. Wciąż jeszcze gdziekolwiek się pojawiam, publiczność prosi o "Sierotkę". Zestarzała się ze mną, ale nie przestała być naiwna.

Równie często proszona jestem o "Żonę Wacia". Ale cieszy mnie, że publiczność pamięta. Przy "Żonie Wacia" też marudziłam Gałczyńskiemu. Napisał, że Wacio miał zły dzień. Powiedziałam mu, że to wyrażenie nie pasuje do mężczyzny. W końcu napisał: "Wacio darł na sobie wdzianko".

Do Kabaretu Starszych Panów trafiłam dopiero w siódmym odcinku. Był rok 1961. Byłam wielbicielką Przybory i Wasowskiego. Akceptowałam wszystko, z przecinkami włącznie. To był kabaret mistrzów: Barbara Krafftówna, Wiesław Michnikowski, Wiesław Gołas. Z Wasowskim łączył mnie też jazz. Zdarzało się, że w czasie prób grał porywające improwizacje. To, co proponowali mi Przybora i Wasowski, było wyjątkowe. Dzięki nim mogłam stworzyć postaci żyjące w nierealnym świecie. Dzięki nim przeszłam do świadomości widzów.

Równie ważnym doświadczeniem była dla mnie praca w Kabarecie Szpak. Kabaret Dudek to z kolei przyjaźń z Edwardem Dziewońskim. Teatr Syrena to fantastyczne spotkania z Adolfem Dymszą. Uwielbiał robić kolegom kawały. Również w trakcie spektakli. Nie uznawałam tego, ale w głębi ducha bawiły mnie te jego wyskoki. Pamiętam, jak kiedyś jednemu z kolegów wszył tasiemkę w czapkę, potem na nią następną i następną. Czapka robiła się coraz ciaśniejsza. Biedak nie wiedział, o co chodzi, a Dymsza pytał go strapiony, dlaczego rośnie mu głowa. "No, wodogłowie, chłopie" - mówił. Nie wiem, czy skończyło się u lekarza. Chciałabym opowiedzieć więcej, ale nie uznaję anegdotek. Nie uważam za właściwe opowiadania o kolegach. Wolę się skupiać na pracy.

Nie miałam szczęścia do filmu. Nie proponowano mi znaczących ról. Publiczność pamięta mnie z seriali Jerzego Gruzy "Czterdziestolatek" i "Wojna domowa". Zawsze słyszę za plecami: "Kobieta pracująca idzie". Kiedy wystąpiłam w powtarzanej na okrągło reklamie, słyszałam też: "O, Pollena 2000". Zawsze identyfikowano mnie z rolami, jakie grałam. Dużo radości dał mi "Plastusiowy pamiętnik". Dzieci pisały do Plastusia długie listy, a pewien chłopiec przysłał dwie pary uszytych z jakiejś tkaniny bucików, żeby Plastuś nie chodził boso. Napisał, że wysyła dwa rozmiary, bo nie wie, jaki jest numer stopy Plastusia. Bardzo mnie to wzruszyło. Niektóre z tych listów przechowuję.

Wracając do "Wojny domowej", to starałam się traktować Pawła, czyli późniejszego aktora Krzysztofa Janczara, jak matka. Byłam dla niego surowa. Myślę, że niejedno mógłby powiedzieć na mój temat. Ale ładnie mi wyrósł. Zdolny aktor. Słyszałam, że Elżbieta Góralczyk, grająca w tym serialu Anulę, zmarła niedawno. Tylko stare, przedwojenne pokolenie trzyma się ziemi korzeniami jak dąb Mieszko.

Dziennik online/07.03

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji