Artykuły

Podszywanie Polakiem głupkiem

"Homo Polonicus" w reż. Janusza Opryńskiego i Witold Mazurkiewicza w Teatrze Centralnym (Teatr Provisorium i Kompania Teatr) w Lublinie. Pisze Grzegorz Józefczuk w Gazecie Wyborczej - Lublin.

"Homo Polonicus" zaprasza, a nawet zmusza, abyśmy zajrzeli w głąb siebie i zobaczyli zło balastu przeszłości. Ale to nasze flaki narodowe czy tylko wymyślone przez teatr?

Trzy lata upłynęły, albo i więcej, od czasu poprzedniej premiery, czyli od "Trans-Atlantyku", duetu Provisorium i Kompania Teatr. Więc "Homo Polonicus", który pokazano premierowo w sobotę, był oczekiwany tak z ciekawością, jak i z utęsknieniem. I cóż? "Homo Polonicus" poległ. Ale z honorem, na teatralnych barykadach.

To najciekawszy spektakl wyżej wymienionego duetu, bo poddaje pod dyskusję to wywodzące się z ducha teatralnej alternatywy myślenie romantyczne, że my oto, amatorzy nie-amatorzy, prowincja, ale centrum, nieskażeni etatem i urzędem, jesteśmy obdarzeni szansą widzenia esencjonalnego, przejmującym wglądem w ducha spraw - i powiemy prawdę narodowi i sobie samym, kim jesteśmy, co w nas złego, udawanego, skąd to przymrużanie oka, i - z posad bryłę mentalności ruszymy. Albo chociażby pytanie postawimy! Duet P&K tę prawdę dotkliwie wypowiadał spektaklami "Ferdydurke" i "Do piachu", wypowiadał z ironią najgłębszą i z uniesieniem najwyższym. Z tymi spektaklami "Homo Polonicus" mistrzowskiej triady nie tworzy. A niby powinien: przecież obrazy zblazowanego modernistycznego panicza, bawiącego się na gruzach Polski ziemiańskiej, i prymitywnego chłopa, który walkę o Polskę nie może oddzielić od swego prostego pragmatyzmu biologicznego przetrwania, zgadzają się na dopełnienie wizerunkiem postaci zdegenerowanego szlachcica i jego "placówki", xięcia Stanisławczyka - małego i brzydkiego chama, gbura i bandyty, któremu śni się, że będzie królem Polski. I który, to oczywiste, gardzi przedsiębiorczym Niemcem, Żyda udusiłby i opluł, gdyby nie interesy, z Rosjaninem gada i pije, bo to kompan i ma fantazję, zaś "chłopków" ma za nic, w klerze widzi pazerność pieniędzy. Na degeneracie robią wrażenie jedynie sentymentalna przyroda, piękna, duża, młoda, wiejska dziewczyna (freudowski odpowiednik matki) i prymitywny, wielki, barczysty młodzieniec z ludu, który wszystko ma za nic i jak trzeba, da się namówić, aby kogoś zabić (freudowski kompleks małego członka). Jednym słowem: ja, a reszta jest gówno. Cóż lepiej nadaje się do wiercenia we flakach narodowych, na które nie chcemy patrzeć!?

Jednakże powieść Krystiana Piwowarskiego "Homo Polonicus" chyba ma niewiele ze struktury dramatu. To raczej pamiętnik pisany manierycznym językiem obrazu ("stał xiążę z obślinionym kutasem, w słup soli zamieniony jak żona Lota, aż się tam do drzwi dobijać ktoś zaczął i krzyczeć, że nadużycie się jakoweś robi i niesprawiedliwości!"), bez dyskursu i kontekstu intelektualnego. Przynajmniej adaptacja P&K nie dokopała się w "Homo" takich głębi. I niestety, scenariusz powtarza jego braki, pomijając już to, że pod koniec adaptacja robi wrażenie improwizowanej. Niepewność adaptatorów tekstu wyraża się scenicznych w ucieczkach w to, co znane i aktorsko opanowane, w tę markę fizycznej gry P&K, a co w samej powieści jest marginalne, więc - w grze pod publiczkę, czego przykładem jest rajcująca widzów scena seksu oralnego z kurwą-lalką.

Oglądamy bohatera szarpiącego się z nie wiadomo czym. Autor powieści i autor adaptacji scenicznej (ukrywający się pod wygodnym terminem "zbiorowa") próbują przekonać widza, że w Stanisławczyku obłęd bierze się z osamotniającego go zmierzchu dawnej Polski "złotego wieku", przyprawionej również zmierzchem powstańczych zrywów. Bohater nie widzi, że idzie nowe - które ani polskie, ani nie polskie, bo trwający w mentalnej i geograficznej "placówce" postrzega xiążę "to nowe" jako zagrożenie; mózg jego reaguje jedynie na to, co, "polskie", a w tej sytuacji - dawne, nieistniejące. Aby to pokazać, że o ten zmierzch chodzi i o dramat przełomu, z którego niby my, współcześni, ja i ty czytelniku, wciąż nie możemy się otrząsnąć, reżyserzy Janusz Opryński i Witold Mazurkiewicz poprosili mistrza kamuflażu, Roberta Kuśmirowskiego, o przygotowanie scenografii symulującej czas przeszły, umieranie, nicość. Wobec marności warstwy słownej, konceptualnej, humanistycznej samego tekstu scenografia ta stała się materią budowy sensów i kontekstów spektaklu. To Kuśmirowski jest prawdziwym reżyserem idei "Homo Polonicusa", wyraził ją w postaci bryły - budowli złożonej z fragmentu widowni teatralno-kościelnej, pod nią pali się ogień pieca wieczności, do którego wszyscy trafimy z własnej lub cudzej woli. To chyba ta wizja scenograficzna - a nie powieść sama i jej adaptacja - pozwala kreować w spektaklu doprawdy przeszywające do szpiku wrażliwości konteksty - konotacje z Holocaustem, jak i kabaretowe szyderstwa z Radia Maryja itd. Swoje trzy minuty, albo i więcej, ma muzyka (pieśni) przygotowana przez Jana Bernada. Taki jest ten spektakl, ale i taka natura teatru, że reżyserzy pasożytują na współtwórcach.

Jarosław Tomica, grający xięcia Stanisławczyka, objawił się jako doprawdy wybitny aktor. Na nim spoczywa ciężar przedstawienia. Znakomicie ogrywa stworzoną mu przez Kuśmierowskiego przestrzeń przedmiotów. Dzięki niemu xiążę Stanisławczyk ma ludzkie rysy i wydaje się, że gdzieś go niedawno widzieliśmy. Jest Tomica klasą sam dla siebie, albowiem wydaje się, że każdy z aktorów gra tu oddzielnie, dialogu między nimi nie ma.

Dorabianie kulturowej głębi głupkowi Stanisławczykowi przypomina gombrowiczowską gębę. To ciągle szukanie ojcowizny, a nie synczyzny. Jest to spektakl nie o Polsce, jaką znam, i nie o Polakach, jakich kocham i nienawidzę. Jesteśmy gdzieś indziej i nie to nas dręczy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji