Artykuły

Arcydzieło czy hucpa Lupy?

Genialna groteska o truciźnie popartu - pisze Jacek Cieślak. Dla mnie "Factory 2" jest zlepkiem pretensjonalnych, nieudolnych etiud, którym jednak nie sposób odmówić konsekwencji - uważa Janusz R. Kowalczyk. O najnowszym spektaklu Krystiana Lupy w Starym Teatrze w Krakowie piszą recenzenci Rzeczpospolitej.

Pro Jacek Cieślak: "Factory 2" [na zdjęciu] to mistrzostwo reżyserii i aktorstwa, wielki finał wcześniejszego "Zaratustry" o eksperymencie nietzscheańskiego człowieka, który pogrzebał Boga i ubóstwił sam siebie. Pokazuje, że przekraczanie granic moralnych i obyczajowych zaprowadziło nas na śmietnik popkultury, gdzie każdy może się czuć bogiem przez 15 minut. Talent nie jest potrzebny, wystarczy być ekshibicjonistą i szokować. Fałszywość tej sytuacji odkrył, ale i wykorzystywał cynicznie w swoich popartowskich prowokacjach, Andy Warhol. Dlatego właśnie jego twórczość Krystiana Lupa poddał demaskatorskiej analizie. W poszukiwaniu prawdy o korzeniach współczesności wykroczył poza stylistykę teatru. Przez ponad siedem godzin bierzemy udział w transowej improwizacji, magnetyzującym współistnieniu aktorów i widowni według błyskotliwego scenariusza, którego mogliby pozazdrościć Almodóvar i Tarantino. Teatr Kameralny stał się postindustrialną przestrzenią "Fabryki", słynnym srebrzystym atelier Warhola - z ekranem ponad sceną. Projekcje eksperymentalnych filmów stylizowanych na warholowskie produkcje ogniskują uwagę zarówno zespołu Lupy, jak i widowni. Widzowie stają się współbohaterami obserwowanymi przez kamery i aktorów, którzy tak jak Andy, chcą nas uwieść, wmówić, że jesteśmy gwiazdami i moglibyśmy zabłysnąć swoimi osobowościami tak jak oni.

Lupa spowolnił dramaturgię zdarzeń, wprowadził do spektaklu sceny ciszy i milczenia, po to by jego zespół przekroczył granicę konwencji. Bez wstydu opowiedział o marzeniach i cierpieniach, tak jak przyjaciele Warholowi. Szokujący jest jego film pokazujący twarz przeżywającego orgazm, lecz ważniejszy zagrany w kontrze do niego monolog nagiego Piotra Polaka. Lupa przekonuje wtedy, że nagość i seks nie są drogą do poznania tajemnicy człowieczeństwa, a bez głębszych uczuć stają się kolejną maską. Obnażając kontrkulturowy mit wolnej miłości, reżyser pokpiwa z szaleńców, wykolejeńców i ciot nawiedzających "Fabrykę". Kpi z hipisowskiej multikulturowości, mieszania religii Wschodu z narkotykową jazdą na maksa. Śmieszny jest sam Warhol grany przez Piotra Skibę. Przed wywiadem tłumaczy dziennikarzowi, że musi zrobić siusiu, a z toalety wraca wystrojony jak paw. To skrywający się za peruką i okularami szarlatan. Mówi nieśmiałym głosem, jakby był zażenowany swoją perwersyjną grą z przyjaciółmi. Ale nie może też dłużej skrywać prawdy o ludziach. Lupa demaskuje go co chwilę, a bywalcy "Fabryki" krytykują za to, że jest wampirem i stworzył ściek awangardy. Buntują się, odchodzą, ale wracają. Na początku śmiech Lupy nie jest okrutny, tylko oczyszczający. Reżyser z wyrozumiałością traktuje ofiary rozbitych i toksycznych rodzin, moralnej i obyczajowej katastrofy XX wieku, a także najbardziej ekstremalne próby poszukiwania szczęścia i prawdy. Niesamowita scena tybetańskiego tańca pokazuje, że nawet w nafaszerowanym dragami ludzkim ciele kołacze dusza. Buntuje się, wierzga pod skórą i szuka drogi do wolności.

W finale Lupa nie ma jednak wątpliwości, że Warhol zapoczątkował erę pornograficznych reality show. W fenomenalnie granych przez Katarzynę Warnke, Urszulę Kiebzak, Sandrę Korzeniak, Iwonę Bielską, Adama Nawojczyka i Bogdana Brzyskiego dialogach pokazuje koszmar współczesności, której bohaterami stały się warholowskie kreatury. Największy dramat polega na tym, że nawet utalentowani artyści pop - np. oglądamy na scenie aktorkę upozowaną na Amy Winehouse - są zanurzeni po uszy w szambie narkotyków i ekshibicjonizmu. Nasza kultura jest zatruta.

***

Rozpanoszony bezwstyd, bezład i anarchia

Kontra Janusz R. Kowalczyk

Niewiele jest pejoratywnych określeń, których nie dałoby się zastosować do najnowszej inscenizacji Krystiana Lupy. Nie jest jednak ani prowokacją, ani skandalem. Słowa te zakładają w końcu sens, jakiego próżno tu szukać.

Dla mnie "Factory 2" jest zlepkiem pretensjonalnych, nieudolnych etiud, którym jednak nie sposób odmówić konsekwencji. Nic nie zapowiadają i zmierzają donikąd. Tematem widowiska jest bowiem ubrana w pozory twórczej wolności kompletna moralna i mentalna pustka.

Grono osób o artystycznych aspiracjach, skupionych wokół ekscentrycznego performera Andy'ego Warhola, jawi się jako sekta dziwolągów o mózgach niezmąconych jakąkolwiek istotną myślą. Wszyscy cierpią straszliwe męki; nie wiedzą, co zrobić z czasem, bo rozpaczliwie nic nie mają do powiedzenia. Brak inwencji kompensują alkoholem, narkotykami i erotycznymi ekscesami.

Wyłożona srebrną folią "Fabryka" staje się przystanią dla tych indywiduów - pseudoartystów, nadwrażliwców, neurotyków - de facto życiowych rozbitków. Niemrawą dyskusję o czym popadnie przetykają przekleństwami. To jedyne elementy ekspresji, na jakie ich stać. Ma to, a jakże, świadczyć o ich bezgranicznej szczerości i intelektualnej głębi. Od niechcenia spoglądają na ekran, gdzie niemal non stop leci projekcja awangardowych filmów, powstałych ongiś i właśnie kręconych. Dla nich może ciekawych, skoro oglądają samych siebie.

Gdyby reżyser zamierzał wykpić największego artystycznego XX-wiecznego hochsztaplera Warhola i grupę jego akolitów, nie mógłby tego zrobić lepiej, choć nie o to mu szło.

Kilkunastu osobników straszliwie poharatanych przez życie - zresztą na własne życzenie - stara się pokazać, co potrafi. Objawić swą wyjątkowość, która na ogół ogranicza się do bezwstydnego fizycznego i psychicznego obnażenia.

Ekshibicjonizm króluje na równi z zamiłowaniem do ekscentrycznych zachowań, których licytacja podczas ponadsiedmiogodzinnego przedstawienia jest śmiertelnie nużąca i dojmująco smutna. Najczęściej sprowadza się do ubliżania innym i upokarzania ich, w imię - oczywiście - swobody artystycznej wypowiedzi. O tym, że w podobnych psychodramach bezpowrotnie zatraca się to, co Herbert nazywa potęgą smaku, ani amerykańskiego, ani polskiego guru zdaje się w ogóle nie zajmować. Grany przez Piotra Skibę właściciel Factory wygłasza swoje credo z ekranu, stojąc ubrany w słynną peruczkę albinosa i nic więcej. Sedno jego wypowiedzi sprowadza się do tego, że jest nagi, bo mu się tak podoba i nie będzie tego uzasadniał. Jeśli są chętni do podziwiania jego aktu, to ich sprawa. Mnie zaś w podziw wprawia coś innego - wyjątkowo dobre samopoczucie ludzi tak jawnie eksponujących własną twórczą impotencję.

Beznadziejna nuda pogrąża wszystko w podejrzanym marazmie.

Ożywienie wprowadza jedynie Iwona Bielska jako Brigid Berlin w brawurowym popisie telefonicznej elokwencji. Ze szczegółami zwierza się Andy'emu ze swej obsesji porządku. Daje jej ujście w przerwach między wstrzykiwaniem dawek amfetaminy każdemu, kto się nawinął. I tylko w relacji tej pańci o mentalności kury domowej pojawia się wreszcie żywy człowiek. Reszta jest, używając języka bohaterów, pieniem bez sensu.

Trudno mówić o jakichkolwiek wartościach w przypadku tego przedstawienia. Kiedy żadne zasady nie obowiązują i wszystkie chwyty są dozwolone - a zdaniem samego Warhola uczciwy może być byle dupek, nie artysta - pozostaje tylko bezład i anarchia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji