Artykuły

Nowa opera?

"Orfeusz i Eurydyka" w reż. Henryka Konwińskiego w Operze Śląskiej w Bytomiu. Pisze Marek Brzeźniak w Ruchu Muzycznym.

Precedens już był. Dwadzieścia jeden lat temu, w listopadzie 1987 roku, za czasów krótkiej kadencji dyrektorskiej Jerzego Salwarowskiego, Opera Śląska przedstawiła spektakl "Il maestro finito", oparty na dwu dziełach doby baroku: operze Pergolesiego "La serva padrone" i arii Cimarosy "Il maestro di cappella".

Tamto wydarzenie nazwano pierwszą premierą Sceny Kameralnej. I bynajmniej nie chodziło o nową salę Opery w Bytomiu, ale o zaakcentowanie nietypowego dla tej placówki repertuaru. Coś w rodzaju ostrzeżenia: "Uważajcie, to nie Traviata". Swoją drogą teatr ten jest tak niewielki, że mógłby w ogóle być uznany za scenę kameralną. Dyrekcja zapewne wolała się trochę asekurować przed niemiłym - zwłaszcza dla oka - widokiem pustawej widowni. Chyba jednak aż tak źle nie było, skoro tamta inscenizacja (nie tylko pierwsza, ale i jedyna na tzw. Scenie Kameralnej) osiągnęła 56 przedstawień.

Poza tym wyjątkiem i przedtem, i potem Opera Śląska nie wykraczała, jeśli chodzi o wgłębianie się w historię, poza dzieła Mozarta, i to bynajmniej nie wczesne, ale dopiero od Uprowadzenia z seraju. Aż do listopada zeszłego roku, kiedy to w Sali im. Adama Didura wystawiono "Orfeusza i Eurydykę" Glucka.

Sala, nosząca imię założyciela i pierwszego dyrektora Opery Śląskiej, to dawna sala koncertowa wzniesionego w 1901 r. budynku, który do drugiej wojny światowej pod jednym dachem mieścił dwie instytucje: Konzerthaus i Teatr Miejski. Od roku 1945, gdy zrujnowany gmach objęli przywiezieni do Bytomia polscy pracownicy Opery Lwowskiej, dawna sala koncertowa stała się na długie lata salą prób baletu.

W roku 2000, kiedy postanowiono podwyższyć dach tej części budynku, zaprószony podczas prac remontowych ogień spowodował pożar, który zniszczył część obiektu, w tym salę prób baletu. Ale - jak mawiał Aleksander Fredro, którego lwowski duch niewątpliwie krąży nad śląsko-lwowskim zespołem - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ogień wprawdzie strawił wnętrze budynku, ale też odsłonił, przykrytą boazerią przez dawnych gospodarzy, pierwotną, bardzo piękną sztukaterię. Postanowiono zmienić plany remontu: salę baletową przeniesiono na wyższą kondygnację, a koncertową "odzyskano" dla koncertów. Nie tylko zresztą dla koncertów, bo wystawiono tu "Cosi fan tutte" (choć premiera tej inscenizacji odbyła się na głównej scenie) oraz właśnie "Orfeusza i Eurydykę" - spektakl przygotowany specjalnie dla tego wnętrza.

Niech nas nie łudzi nazwa sali koncertowej. Przedstawienie wyreżyserowane przez Henryka Konwińskiego, notabene twórcy choreografii do Il maestro finito, nie jest bynajmniej wersją koncertową, chociaż orkiestra siedzi na estradzie. Estrada to jednak zarazem scena, po której poruszają się wykonawcy w kostiumach i która jest przedłużona przechodzącym przez całą widownię podium. Takim, jak na rewiach mody albo pamiętnej inscenizacji Konrada Swinarskiego "Dziadów" w Krakowie. Widzowie siedzą półbokiem do estrady i do owego podium, a tym samym do siebie - przy okazji można obserwować, kto siadł naprzeciwko.

Być może największym zaskoczeniem jest język, w jakim wystawiono operę Glucka. Teatr bytomski dysponuje (w dużej Sali), wyświetlaczem, który pokazuje nad sceną polskie teksty wystawianych w oryginale dzieł, ale to właśnie - w kameralnym wnętrzu i już tym samym adresowane do bardziej wyrafinowanej publiczności - przedstawiono... po polsku. Kolejną niespodzianką jest, że język polski brzmi tu nieźle, zwłaszcza gdy Orfeusz powtarza: "Eurydyko, Eurydyko", nie zaś "Euridicze" albo "Eurdis", jako że w tej operze "równouprawnione" są wersje włoska i francuska.

Muzyka brzmi bardzo pięknie i nawet nie przeszkadza, że zespół bytomski nie gra przecież na kopiach dawnych instrumentów; premierę w listopadzie przygotował Tadeusz Serafin, a oglądałem trzeci, styczniowy, spektakl, którym dyrygował Antoni Duda.

Bardzo ładnie śpiewa chór, przygotowany przez Annę Tarnowską i "snujący się" - zgodnie zresztą z duchem tej jakże jednolitej, powolnej muzyki - nie tylko na estradzie, ale też pod ścianami, otaczając widzów "kwadrofonicznie" komentarzami akcji. Także główni bohaterowie - bohaterki: Magdalena Pilarczyk (Orfeusz), Anna Noworzyn (Eurydyka) i Leokadia Duży (Amor) ni to chodzą, ni to snują się. Również bardzo ładnie, spokojnie i z niezbędną tu dużą muzykalnością oraz wyczuciem - śpiewają.

Spokój ów przerywa wizualnie (bo muzycznie raczej nie) scena baletowa pomyślana w tej inscenizacji pod koniec II aktu. Starożytny gaj zmarłych potraktował Henryk Konwiński jako - lepiej znane polskim, katolickim widzom - piekło. I przez podium rodem z pokazu mody maszerują: najpierw ponętnie rozebrana grupa sado-maso, potem dziewczynki ze skakankami i podążający ich śladem pan w średnim wieku (zapewne pedofil), a na koniec ostentacyjnie żujący gumę, ogromnego wzrostu transwestyta. Projektant kostiumów Ireneusz Domagała wielce malowniczo połączył w nich karnawał wenecki z love parade.

I tym sposobem niepokojąco zbliżyliśmy się do tytułu Orfeusz w piekle. Niech to podobieństwo nas jednak nie zwodzi. Orfeusz Glucka poza imieniem głównego bohatera w tytule ma z Orfeuszem Offenbacha niewiele wspólnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji