Artykuły

Deszcz na Floriańskiej

225 Krakowski Salon Poezji. "Polski szynkwas żydowski" Wiesława Dymnego odczytali, zaśpiewali, odegrali: Marta Bizoń, Halina Jarczyk, Jacek Bylica, Andrzej Kozak, Edward Linde-Lubaszenko, Jan Kanty Pawluśkiewicz i Wojciech Skibiński. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Kiedy poczuł, że czasu będzie mało? Nielicznym bogowie zsyłają dar odczytywania szyfrów, co je marni wędrowcy dzień po dniu biorą za nic nie znaczące kawałki świata: ot, zwykły zmierzch jesienny, ot, chodnik jak chodnik, ot, Floriańska w deszczu - nic specjalnego, żadnych w tym liter, żadnych labiryntów, żadnych rebusów, można iść dalej. A on? Z czego odczytał, że czasu będzie mało?

Z któregoś jak kamień w wodę gwałtownego zachodu słońca listopadowego w rodzinnej Połoneczce Roku Pańskiego 1940, 1941, 1942? Może chodnik w jednym z kolejnych miejsc jego dzieciństwa - Nowogrodzie, Miastkowie, Zapasiekach, Jaworzu-Nałężu - był tak wąski, że mieścił tylko jedną stopę chłopca, i to starczyło, by chłopiec poczuł małość czasu przed nim? A może odczytał szyfry Floriańskiej w deszczu, kiedy w 1953 pierwszy raz stanął w cieniach legendarnej bramy i spojrzał na nieskończenie długie lśnienie tramwajowych torów ginących w wilgotnym blasku Rynku wielkiego jak szary wieloryb? Chyba to ostatnie jest blisko prawdy.

Przeglądam stary folder, co go Teatr STU w końcu lat osiemdziesiątych z okazji premiery bufet opery "Kur zapiał" wydał. Motywy literackie? Poemat Wiesława Dymnego "Polski szynkwas Żydowski". Libretto i reżyseria? Krzysztof Jasiński. Muzyka? Jan Kanty Pawluśkiewicz. Scenografia? Kazimierz Wiśniak. Wewnątrz pożółkłej książczyny dwie fotografie. Najpierw Dymny na ogromnym fotelu, później - Kanty Pawluśkiewicz o włosach w bałaganie godnym babilońskich zamaszystości. W którym roku siedzi Dymny w fotelu? Nie wiem. Za to mam pewność: jest już po dniu odczytania szyfrów Floriańskiej w deszczu. Dymny już czuje, że czasu będzie mało.

Spójrzcie kiedyś na to zdjęcie. Zobaczycie spokój. Tak, w twarzy Dymnego, w dłoniach zwisających z oparć, dostrzeżecie ten specjalny gatunek spokoju człowieka, który ma pewność, że nie zdąży, z niczym, nigdzie, nigdy. Spójrzcie na ten portret - a odnajdziecie istotę ostatniego Salonu Poezji, kiedy w sobotę o 22 kilkoro tych, co współtworzyli bufet operę "Kur zapiał" - Andrzej Kozak, Edward Linde-Lubaszenko, Jan Kanty Pawluśkiewicz, Halina Jarczyk - oraz Marta Bizoń, Jacek Bylica i Wojciech Skibiński, na okoliczność trzydziestej rocznicy śmierci Dymnego, sobie, nam i Annie Dymnej odczytali, odśpiewali, zagrali Dymnego "Polski szynkwas żydowski". I było, owszem, było wszystko, co jest w literackim oryginale.

Wariackie pomieszanie smaków, delikatność liryczna i częstochowskie rymowanki, piękności grzęznące w wulgaryzmach, obscenia tańcujące z subtelnościami, iście paszkwilancka odpowiedź na koturn "Wesela" Wyspiańskiego i naraz - gorycz obrazów polskiej odwiecznej marności politycznej i społecznej, patriotycznej i rodzinnej, odświętnej i codziennej. Przegrane batalie, gorzała, pretensjonalny patos, bogoojczyźniane rzężenia, żałosne teatrzyki polskiego bólu, koturnowe seanse maczania ran w soli, jęk, bek, zasmarkany szloch i zgrzytanie spróchniałych, ale jakże ojczyźnie oddanych uzębień.

Tak, był, przez godzinę bulgotał cały ten, godny babilońskich fryzur Kantego Pawluśkiewicza, nadwiślański nasz bigos, od zawsze pichcony i chyba już nie do przeżarcia. Było wszystko, co Dymny napisał, ale też było to, czego nie napisał, a co czekało, wciąż czeka pod każdą literą. To coś, co na wspomnianym fotograficznym portrecie tkwi w jego dziwnie kamiennych oczach, którymi patrzy ci prosto w twarz. Czy właśnie w sobotę, tuż przed godziną duchów, zamarzyłem o kimś, kto przyjdzie jutro i napisze o tym spojrzeniu, o tych dłoniach, zwisających z oparć ogromnego fotela, o gorzkiej rezygnacji życia krótkiego? Może.

Niech przyjdzie i napisze, ale nie tak, jak już pisano. Niech napisze, ale nie wlokąc się starym traktem gorzał Dymnego, jego furii i renesansowej wszechstronności serca. Nie. To byłby kolejny papier. Niech opowie o chłopcu, dla którego Połoneczko, Nowogród, Miastkowo, Zapasieki i Jaworze-Nałęże były niczym zaklęcia dalekowschodnie, co prowadziły do epifanii, że czasu będzie mało. Tu pewnie zaczęła się samotność i spokój. Spokój ledwie 42 lat samotności. Tyle żył. Niech to będzie opowieść o chłopcu, który dziwnie kamiennymi oczami patrząc ludziom prosto w twarze - tak naprawdę widział nieskończone lśnienie szyn Floriańskiej w deszczu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji