Artykuły

Multimedialne ględzenie

"Nordost" w reż. Grażyny Kani z Teatru Polskiego w Bydgoszczy, gościnnie w Teatrze Małym w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Reżyserka Grażyna Kania stworzyła na scenie coś w rodzaju radiowego reportażu. Zamiast aktorów wystarczyłoby postawić trzy głośniki. Jedyne odczucie towarzyszące widzowi to zażenowanie.

Teatr polityczny zżera właśnie swój ogon. W pogoni za aktualnością, za tematami "wprost z otaczającej nas rzeczywistości" dawno już zgubił artyzm. Zanegował teatralność - a wszystko w imię "słusznych przesłań". Tylko takie wnioski nasuwają się po obejrzeniu bydgoskiego "Nordost", przedstawienia, które na weekendowy wieczór zjechało do warszawskiego Teatru Małego. Premierę miało zaledwie pod koniec listopada, jak więc można rozumieć, jest to coś w rodzaju pokazu jesiennej kolekcji teatralnej, zapowiedzi tego, co będziemy obnosić na naszych scenach w najbliższych sezonach.

A co się ma nosić? Teatr bez teatru. Grażyna Kania, reżyserka sztuki Niemca Buchsteinera, wprowadza widzów na salę nie po bożemu, lecz od teatralnej zakrystii. Widzimy dzięki temu wszystkie bebechy scenografii, to, co zwykło się ukrywać przed oczami widzów. A więc won z iluzją, mamy wiedzieć, że jesteśmy w teatrze (jakbyśmy nie wiedzieli tego bez samej reżyserki!). Zasiadamy na widowni, a na scenie widmowo migoczą monitory? Jak wiadomo, przedstawienie bez przynajmniej jednego telewizora na scenie jest przedstawieniem nieważnym. Światła gasną, na monitorach pojawiają się twarze trzech aktorek. Przez 40 minut patrzymy w te monitory, słuchając trzech opowieści kobiet, których losy splótł tragiczny atak na moskiewski teatr na Dubrowce sprzed niemal 6 lat. Czeczeńska bojowniczka-samobójczyni, lekarka uczestnicząca w niesławnej akcji ratunkowej i kobieta z widowni. Temat znakomity, Europa drży przed terroryzmem, jednak coś tu nie gra.

Te trzy równolegle narracje na scenie nie tworzą żadnego napięcia. Grażyna Kania wykonała na scenie coś w rodzaju radiowego reportażu, tyle że z włączonym telewizorem. Spokojnie wystarczyłyby trzy duże głośniki. Gdy znużenie widowni sięga głębin Rowu Mariańskiego - aktorki z monitorów pojawiają się na scenie. Zagrają coś? Ale gdzie tam. Zasiadają przed mikrofonami i robią dokładnie to, co robiły przed kamerą. Zaczyna się druga część tego multimedialnego ględzenia. Różnica polega tylko na tym, że z trzech aktorek właściwie tylko Beata Bandurska [na zdjęciu] pokazuje umiejętność zbudowania słowem sytuacji człowieka w ekstremalnej sytuacji, od zachwytu modnym musicalem aż po zwierzęcy strach i skrajną rozpacz kogoś, kto nie ma już nic do stracenia. O dwóch pozostałych paniach nie wspominamy, zajmujemy się bowiem teatrem zawodowym, a nie choćby najszlachetniejszym - ale amatorstwem. Ta nadekspresja, prywatna histeria niemająca nic wspólnego z prawdziwą emocją, ten ślinotok, wrzask, w którym - nawet z pomocą mikrofonu - trudno zrozumieć, o co właściwie chodzi, nie przejmują. Jedyne odczucie to zażenowanie.

Sztuka Buchsteinera miała w swoim założeniu pokazać tragedię obu stron czeczeńskiego konfliktu. Rozpacz i determinację narodu walczącego o niezależność, a także strach i krzywdę ludzi, którymi w tej walce się posłużono: kobietami-samobójczyniami i ich ofiarami na widowni moskiewskiej Dubrowki. Racje miały chyba rozdzielić się po równo. Nie rozdzieliły się. Po wyjściu z teatru nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie współczuł ludziom walczącym o swoją wolność przez zniewalanie innych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji