Artykuły

Aktor naturalny - twarz charakterystyczna

- Nie bardzo wiedziałem, jak mówić, jak grać, jak konstruować postać, wczuwać się, jak operować emocjami, być obok - nie być obok. Chodziłem do starszych kolegów, profesorów, pytałem, co to właściwie jest ten warsztat aktorski. Nie uzyskałem satysfakcjonującej odpowiedzi - mówi warszawski aktor KRZYSZTOF KIERSZNOWSKI.

Jacek Szczerba: Reżyser Maria Kaniewska na czwartym roku w Szkole Filmowej w Łodzi powiedziała panu, że z takim wyglądem musi się pan przygotować na granie esesmanów i innych czarnych charakterów.

Krzysztof Kiersznowski: Ona na pierwszym roku wymyślała mi od najgorszych: "Co to jest za ustawianie się na scenie? To jest jakieś pajacowanie!". Dopiero podczas rozmowy na czwartym roku przyznała, że to był sposób na skłonienie mnie do wysiłku. Powiedziała: "Krzysiu, ty tak wyglądasz, tak chodzisz, będziesz dostawał role złych. Musisz przełamać ten stereotyp, nie iść na łatwiznę". To mnie zdopingowało. Wielu nienawidziło Kaniewskiej, ale ja jej zawdzięczam wszystko.

Oczywiście miała rację. Po szkole a to byłem mordercą w rosyjskiej Kobrze, a to okropnie złym prokuratorem u Janusza Majewskiego. Dlatego parę ról odrzuciłem. Było mi łatwiej, bo żona dużo zarabiała. Nie musiałem o nic zabiegać. Doszło do tego, że jakiś producent powiedział mi: "Słyszałem, że pana kino w ogóle nie interesuje, a ja chciałbym, żeby Pan zagrał w filmie". Takie postępowanie było bardzo ryzykowne.

Wszystko zmieniło się po "Vabanku" (1981). Wtedy obwołano mnie specjalistą od niedorajdów. To był wybitny scenariusz. Nie dało się go zepsuć, trzeba było tylko się nie wygłupiać.

Jak na kandydata na aktora cierpiał pan na zaskakującą przypadłość - jąkanie.

- Gdy szedłem do szkoły teatralnej, pewien etap jąkania już zwalczyłem. Logopeda odkrył, że problem tkwił w niewłaściwej pracy przepony. Na egzaminie już się prawie nie jąkałem.

Nim został pan aktorem, wylądował w wojsku.

- Nie chciałem się uczyć. Powtarzałem czwartą klasę w podstawówce, dziewiątą w liceum. Uczyłem się tylko historii, bo mnie interesowała. Uciekłem do wojska po próbnej maturze w 11 klasie. Ze wstydu, bo sądziłem, że jej nie zdałem. Gdy już byłem w kamaszach, koleżanka napisała mi, że jednak zaliczyłem egzaminy.

W wojsku jednego kaprala mieliśmy z Krakowa, drugiego z Kielc. Warszawiaków nie lubili. Było nas dwóch ze stolicy. Pamiętam, jak ustawili naszą kompanię i pytali o wykształcenie. Wyższe? Nikt nie wystąpił. Średnie? Jeden. Niepełne średnie? Wystąpiłem ja i jeszcze ktoś. Podstawowe? Może z pięciu. Niepełne podstawowe? Wtedy ruszyła się cała reszta.

Niechętnie teoretyzuje pan na temat aktorstwa.

- W okolicach trzeciego roku w szkole teatralnej zorientowałem się, że teoretyzowanie, z nieznanych mi powodów, zupełnie nie jest dla mnie. Nie bardzo wiedziałem, jak mówić, jak grać, jak konstruować postać, wczuwać się, jak operować emocjami, być obok - nie być obok. Chodziłem do starszych kolegów, profesorów, pytałem, co to właściwie jest ten warsztat aktorski. Nie uzyskałem satysfakcjonującej odpowiedzi.

Mnie od dawna nie pociąga kreacja. Przed kamerą wystarczy być naturalnym. Ale to najtrudniejsza rzecz - zagrać tak, żeby nie było widać aktorstwa.

W Teatrze Telewizji, przy "Śmierci komiwojażera" (1980) w reżyserii Kazimierza Karabasza, pracował pan z Tadeuszem Łomnickim. Jak pan to wspomina?

- Ja się wychowałem na Łomnickim. To był chyba jedyny aktor, który, jeśli chciał, potrafił być kompletnie inny, zachowując przy tym wiarygodność.

Innym aktorem, którego pan sławi, jest Marek Walczewski.

- Na "Śmierci prezydenta" (1977) Jerzego Kawalerowicza byłem z moją żoną Francuzką, która niewiele wtedy rozumiała po polsku. Ona była jego grą i jego sposobem zachowania storpedowana psychicznie. Potem oboje poznaliśmy go prywatnie. Uważam, że nie ma drugiego takiego jak Walczewski, choć słyszałem opinie, że to, co on robił, to nie było aktorstwo, tylko jakieś szaleństwo, wygłup. Jego świat był dla niektórych światem chorym. U Walczewskiego nic nie wynikało z efekciarstwa, wszystko było z wyobraźni.

A jakie miał pan doświadczenia z teatrem w Irlandii w połowie lat 90.

- Pojechałem tam, bo żona dostała pracę. W Dublinie przez dwa lata nic nie robiłem. Wreszcie zorientowałem się, że dwie ulice dalej jest teatr. To była właściwie grupa teatralna - GasWork Theatre. Dowiedziałem się, że dyrektor skończył kursy metody Stanisławskiego. To było wyjątkowe, bo u nich dominuje inna doktryna teatralna: Edward Gordon Craig. Pomyślałem, że skoro ja też jestem ze Stanisławskiego, to może jako wolontariusz będę mógł coś zrobić. Zaproponowałem, że wyreżyseruję jakieś małe sztuki Czechowa. A on mi dał "Tramwaj zwany pożądaniem" Tennessee Williamsa i wzięliśmy się do roboty. Spektakl wszystkim się bardzo spodobał. Jednak w krajach anglosaskich jest tak, że istnieje jeden krytyk, wyjątkowo renomowany, który decyduje o powodzeniu przedstawienia. W Dublinie był nim krytyk z "Irish Times". Czekamy dzień, drugi, piąty. Zespół to strasznie przeżywał, ja mniej, bo mój los mniej od tego zależał. Byłem przecież na utrzymaniu żony. Jednak za tydzień recenzja się ukazała - bardzo pochlebna.

Jednak popularność przyniósł panu dopiero film. Doceniono pańską rolę ojca w "Cześć, Tereska" (2000) i fotografa w "Statystach" (2006).

- Za "Cześć, Tereska" mnie nie nagrodzono, bo w Gdyni akurat wtedy zniesiono nagrodę za rolę drugoplanową. Słyszałem jednak wiele pochlebnych opinii. Za "Statystów" dostałem w Gdyni 12 tys. zł. To było bardzo miłe, bo za rolę pierwszoplanową jest tylko o trzy tysiące więcej.

Rozumiem, że kreacja w "Cześć, Tereska" mogła wywołać poruszenie. Reżyser prosił, żebym nie grał degenerata czy pijaka, tylko człowieka, który kocha córkę. Problem jednak w tym, że on kocha, ale nie umie kochać. Trzeba się było napracować. Pamiętam, że gdy schodziłem po dwóch scenach, to aż mi się we łbie kręciło.

Sukcesu roli w "Statystach" nie rozumiem. Zgaduję, że zadziałało coś na styku dwóch postaci - mojej i tej granej przez Annę Romantowską. Chyba to wzruszyło ludzi.

Teraz gra pan w "Boisku bezdomnych" Kasi Adamik, opartym na prawdziwej historii polskich bezdomnych, którzy zdobyli srebrny medal na mistrzostwach świata w piłce nożnej bezdomnych.

- To fajny scenariusz. Gram wieśniaka, który przyjechał do Warszawy, ale tu mu się nie powiodło. Wylądował na ulicy, pije, ale w listach do rodziny pisze, że pracuje, odkłada pieniądze. I wtedy przejeżdża do niego 17-letni syn. Widzi, w jakim stanie jest ojciec.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji