Tango w dwóch tonacjach
Sławomir Mrożek zdobywa sobie, jak wiadomo, popularność za granicą, ale nie sposób nie zauważyć, że recepcja jego tamże opiera się - pomijając uznanie bezspornego talentu - na nieporozumieniu. Uważa się go za eksponenta teatru czystego absurdu, posiadającego słabe tylko związki z rzeczywistością. Cudzoziemcy nie widzą ścisłych powiązań dramaturgii Mrożka z polską klasyką narodową oraz jego relacji do otaczającej nas rzeczywistości. W gruncie rzeczy jest on realistą, pozornie tylko bazującym na absurdalnych założeniach, aby tym lepiej uwypuklić morał. Bo jest także Mrożek moralistą, sceptycznym ale tym bardziej zażartym.
Oto na przykład "Tango", z dawna wyczekiwana i zapowiadana nowa sztuka Mrożka, wydrukowana w listopadowym "Dialogu" i zrealizowana niedawno prawie jednocześnie przez dwa polskie teatry - a jeszcze wcześniej w Jugosławii - i już tłumaczona na szereg języków. Autor określił ją po prostu jako "utwór dramatyczny w trzech aktach". Bądźmy jednak konkretniejsi i stwierdźmy, że "Tango" jest komedią; zarówno w sensie klasycznym tego słowa, jako "utwór sceniczny zawierający satyrę polityczną lub obyczajową", jak i w tym, jaki nadali mu Dante czy Krasiński, nazywając swe utwory komediami. Zestawienie tych nazwisk z Mrożkiem nie powinno dziwić. Nie tylko Fredro ("Kynolog w rozterce"), ale i Wyspiański ("Indyk", "Zabawa"), bywali wymieniani jako antenaci wziętego dramaturga. Do Mickiewicza nawiązywał w sposób parodystyczny "Śmiercią porucznika". A teraz przyszła pora na zademonstrowanie własnej propozycji "Dziadów" czy "Nieboskiej" anno 1964.
Problematyka "Tanga" jest przejrzysta. Dom państwa Stomilów jest obrazem dzisiejszego świata; świata w stanie rozkładu. Wszelkie wartości zawaliły się, wczorajsze bunty przeciw tradycji, przeciw konwencjom minionym skostniały w nowy dogmatyczny "porządek" bezładu, chaosu i bezsensu. Autor - intelektualista i idealista - chce przełamać ów impas, i odnowić świat. Jest jednakchoćby w tym nieodrodnym dzieckiem epoki, że zbawienie widzi w odnowie formy. Gorzej z treściami. Nie wystarczy pragmatyzm, zapinanie guzików, porządkowanie strojów, dopełnianie formalnych i tradycjonalnych ob rzędów. Klęska rozumu prowadzi go na bezdroża mistycznych upojeń. "Ja wam przyszyłem fałszywe epolety przebrzmiałych godności i ja wam je zrywam" - woła Artur i dodaje: "W rozumie był mój grzech i w abstrakcji, córce wszetecznicy jego. Teraz rozum mój zamroczeniem pokonałem, ja nie zwyczajnie się upiłem, ale rozumnie, chociaż chciałem mistycznie. Upojenie ogniste mnie oczyściło. Dlatego wybaczyć mi musicie, bo czysty już stoję przed wami. Ja w szaty was odziałem i ja z was je zdarłem, bo całunami były."
Ta pobrzmiewająca tonami "Ksiąg pielgrzymstwa" kwestia ma, jak sądzę, kluczowe znaczenie dla sztuki. Artur (czyli intelektualiści) jest słaby, niezdolny do samodzielnego politycznego działania. Opiera się na wuju Eugeniuszu (czyli starej burżuazji?), który z kolei chce go wykorzystać do własnych celów. Artur w końcu przejrzał i odrzuca Eugeniusza w momencie, gdy zwątpił także i w rozum. "Ale nie zostawię was nago na wietrze historii, choćbyście przeklinać mnie mieli aż do wnętrzności moich. Edek! Zamknij wszystkie drzwi." Marzenia o potędze musiały się źle skończyć. Pragnąc wymusić posłuch za pośrednictwem fagasa Edka, Artur wyzwala nieokiełzane siły chamstwa, które nie dają się ujarzmić i od których sam musi zginąć. Przemówienie Artura, będące wyznaniem wiary w siłę ("Ja jestem silny... jam jest koroną waszych marzeń... nie jestem ani syntezą, ani analizą, jestem czynem, jestem wolą, jestem energią... mogę stworzyć i zburzyć co zechcę. Wcielić się, wycielić, odcielić. Wszystko jest we mnie...!") poprzedza tylko niesławną śmierć z rąk chama.
Analizując sztuki Mrożka nie należy chyba dopatrywać się za wszelką cenę aluzji do konkretnych wydarzeń niedawnej historii (faszyzm, dojście Hitlera do władzy na barkach finansjery i mieszczaństwa), czy też bolączek codziennego naszego życia (bałagan i braki zaopatrzeniowe w domu pp. Stomilów jako obraz niedomóg gospodarczych, szwankującej dystrybucji itd.). "Tango" nie jest sztuką publicystyczną, ale - jak wspomniałem - kontynuacją klasyki narodowej. O ile trzej wieszczowie z wielką powagą uderzali wyłącznie w górne tony, o ile Wyspiański już o stopień niżej zejść raczył i uderzając w górne tony, jednocześnie ironią i satyrą chłostał, a i dosadnym słowem na g... i na d... współczesnych czasem szokował, Mrżek rozgrywa narodowe misterium na płaszczyźnie groteski, jaka jest przecież naszym udziałem w życiu codziennym. Jego bohaterowie są odromantycznieni i antybohaterscy, jego sytuacje groteskowe, lecz i realistyczne. A więc pomniejszył wymiar narodowych misteriów? Niewątpliwie. Można by powiedzieć, że każda epoka ma takie misteria (i taką "wielką dramaturgię"), na jakie zasługuje. Ale istota zagadnienia leży w czym innym. Przez wyeliminowanie koturnów, poprzez ograniczenie akcji do domu państwa Stomilów, Mrożek zasypał przepaść dzielącą nas, ludzi żyjących w dzisiejszym małym świecie, od problematyki, powiedzmy, romantycznego dramatu. Wtłaczając problem świata zżeranego od wewnątrz własnym rozkładem, a z zewnątrz zagrożonego przez gangsteryzm, w ściany jednego domu, zamieszkałego przez ludzi trzech pokoleń, prezentujących w sumie zróżnicowany przekrój postaw, osiągnął ten sam cel. Redukując ukonkretnił, typizując (bo trudno mówić o postaciach sztuki, że są psychologicznie rozpracowane) zuniwersalizował. Artur zmaga się o losy świata tak, jak ongi zmagał się o losy świata pewien zamknięty w więzieniu poeta imieniem Konrad. Tylko że w świecie rządzonym przez carskich satrapów trzeba było się zmagać z Bogiem i szatanem, a dziś o duchy trudniej. Artur zmaga się więc z radziną, a pada z ręki gangstera, o którym stwierdził: "To... ramię mojego ducha. Ciało mojego słowa."
Jeden z ludzi teatru powiedział mi w rozmowie o "Tangu", że nie wystawi tej sztuki, bo nie może dopuścić na swej scenie do nie pozostawiającego żadnej nadziei triumfu rozpasanego chamstwa. Nie miał racji. Najważniejszą sprawą jest niedopuszczenie do triumfu rozpasanego chamstwa w życiu. A w tym celu należy wystawiać "Tango" jako groźne ostrzeżenie. Są schorzenia, z których tylko kuracja wstrząsowa może wyleczyć. Wstrząsnąć chciał Wyspiański, gdy kończył "Wesele" tańcem beznadziei granym, przez, chochoła, który narzucił swą władzę ludziom co zagubili sens działania. Wstrząsnąć chce Mrożek, gdy kończy "Tango" tańcem beznadziei granym przez gangstera, który narzucił swą władzę ludziom, co zagubili sens działania... W wielkim dramacie na happy end liczyć można tylko poza teatrem.
"Tango" jest utworem wybitnym, ale tmdnym, niewolnym od wad w sensie rzemiosła dramaturgicznego (niektóre sytuacje wykazują cechy przeciągniętego skeczu), miejscami niejasnym w szczegółach. Dla teatrów będzie ambitną i niełatwą próbą. Pierwsze dwie polskie premiery "Tanga" stwarzają okazję do prześledzenia, jak pojmuje i przekazuje treści Mrożka z jednej strony elitarny teatr w stolicy, z drugiej - tzw. teatr terenowy na prowincji. Teatr Współczesny pod dyrekcją Erwina Axera jest dla utworów Mrożka (pomijając wczesny okres, gdy rolę taką spełniał Teatr Dramatyczny wystawiając "Policjantów" i "Indyka") teatrem niejako wzorcowym. Mówi się, że "dla" tego teatru Mrożek swoje sztuki pisze; w każdym razie wystawiane są one w ścisłym porozumieniu z autorem. Każda premiera przygotowywana jest niezwykle starannie, obsada skrzy się od gwiazd. Tak było i w tym wypadku. Teatr Polski w Bydgoszczy musiał z konieczności przygotować inscenizację w krótszym czasie, skromniejszymi środkami, obsadzić sztukę aktorami, jacy byli pod ręką, a przy tym interpretować ją tak, by była łatwo zrozumiała dla mniej może wyrobionej publiczności prowincjonalnej.
W tych warunkach zdawałoby się, że trudno w ogóle porównywać obie imprezy; że odnotowawszy "wysiłek i zapał" zespołu z prowincji, należy co prędzej przejść do omawiania inscenizacji stołecznej. A jednak sprawa nie przedstawia się tak prosto. Nawet bez uwzględniania tych wszystkich okoliczności, które określamy mianem taryfy ulgowej, należy uznać inscenizację bydgoską za udaną artystycznie i stwierdzić, że nowa sztuka Mrożka miała w terenie dobry start. W dużym stopniu jest to zasługa reżysera, Teresy Żukowskiej, która odczytała sztukę właściwie i przekazała ją widzowi czysto i bezpretensjonalnie. Pierwsze dwa akty były co prawda nieco zatarte, do czego przyczyniła się scenografia Ewy Nahlik, w ogólnym układzie ściślej trzymająca się wskazówek autora niż scenografia w przedstawieniu warszawskim, a zanadto zagracająca scenę w ssnsie dosłownym. Zwłaszcza miałbym zastrzeżenia wobec kostiumów, które zatarły różnice między pokoleniami, rzecz dla przakazu treści sztuki bardzo istotna. Ostatni akt zainscenizowany został przez Żukowską świetnie: był ostry, przejrzysty, zmierzający do kulminacji z właściwie rozwiniętą gradacją. Scena śmierci Artura była przejmująca. Po otrzymaniu śmiertelnego ciosu osunął się on na kolana i w tej pozycji pasł głową w dół, rozkrzyżowując ręce. Tak też pozostał do końca, ukrzyżowany niedoszły zbawca, stanowiąc tło demonicznego tańca, zaaranżowanego w tej inscenizacji znakomicie.
Wobec apsychologicznego ujęcia postaci sztuki, nadmierne akcentowanie elementów komicznych prowadziłoby łatwo do farsy, jednak niebezpieczeństwa tego Żukowska uniknęła, przedstawienie ma wartkie tempo, jest dość, lecz nie przesadnie "zabawne", a przy tym czytelne i w zakończeniu wstrząsające. Główne walory "Tanga" zostały w tym ujęciu wydobyte. Zadziwiający był poziom aktorski przedstawienia, jeśli się weźmie pod uwagę, że kreowanie tego typu ról nie jest dla aktorów terenowego teatru wcale łatwe. Tadeusz Morawski, drobny, nerwowy, inteligentny, był interesującym Arturem. Bogtą kreację stworzył w roli Stomila Stefan Czyżewski, aktor o sugestywnych walorach głosowych i odpowiedniej, posturze. Bardzo mi odpowiadała Witolda Czerniawska jako Babcia i Zbigniew Kłosowicz jako wuj Eugeniusz. Stanisław Jaroszyński jako Edek był postacią raczej przebiegłą niż brutalną. Nie podobał mi się tylko jego loczek a la Hitler w ostatniej scenie. To zbyt proste, pomimo że Mrożek każe zaopatrzyć Edka w "mały kwadratowy wąsik". (Autor miał chyba na myśli zasugerowanie pewnego typu mentalności "fryzjerskiej" raczej niż sugerowanie bezpośrednio postaci Hitlera.)
W Teatrze Współczesnym Erwin Axer postanowił oddać autorowi pełną sprawiedliwość. Przedstawienie ma tempo dość powolne, rzekłbym uroczyste (w celu skrócenia zbliżającego się do trzech godzin czasu przedstawienia zlikwidowano przerwę po pierwszym akcie). Dzięki temu znaczenie tekstu dochodzi do widza w każdym swym szczególe, dokładnie i precyzyjnie, a więc tak jak do tego przyzwyczailiśmy się w "teatrze Axera". Naturalnie nie było mowy w tym ujęciu o akcentowaniu farsy, lecz wyłącznie treści intelektualnych. Świetni aktorzy dobrani do czołowych ról, obdarzenie predylekcjami farsowo-komediowymi, zostali "stonowani" i poprowadzeni po mistrzowsku: Tadeusz Fijewski jako dość desperacki w swej fałszywej godności wuj Eugeniusz, Mieczysław Pawlikowski jako rozlazły, lecz resztki swego prestiżu obnoszący Stomil, czy Mieczysław Czechowicz jako - dla odmiany - brutalny raczej niż przebiegły Edek. Tym bardziej w tym ujęciu uderzały nieliczne zresztą niekonsekwencje, zwłaszcza jedyny w tym przedstawieniu wybuch farsowy w scenie, gdy stojący na drabinie wuj Eugeniusz bierze jedną ręką ciuchy podawane mu przez Artura, wygładza je i zamiast schować, rzuca drugą ręką na ziemię. Publiczność reaguje na tę dłuższą pantomimiczną scenę gromkim śmiechem, który tłumi słowa toczącej się na innym planie dyskusji, a o to przecież reżyserowi chodzić nie mogło. Na ogół jednak Axer zmierza do jak największego skupienia uwagi widza, wykorzystując nadarzające się po temu okoliczności. Oto gdy po "eksperymencie" Stomila gaśnie światło wskutek spalonych stopek, Axer "nie każe" ich naprawiać i reszta aktu oraz prawie cały akt następny toczy się w ciemności, rozjaśnionej jedynie reflektorem punktowym oświecającym aktorów. Umożliwia to skupienie uwagi widza na treści dialogu, bez rozpraszającego "działania" scenografii.
Trzeba zresztą stwierdzić, że scenografia Ewy Starowieyskiej nie idzie dokładnie za wskazówkami autora i dzięki temu jest ciekawsza. Wymagany przez autora bałagan potraktowany tu został umownie. Zamiast naturalistycznej graciarni mamy stylizowany i dowcipny "bałagan", w znacznie mniejszym stopniu rozpraszający uwagę widza. Ciekawy estetycznie i nie mniej dowcipny salon secesyjny zaprezentowała Starowieyska w akcie III, korzystając z "reform" wprowadzonych przez autora we wskazówkach scenicznych. Kostiumy w przedstawieniu warszawskim miały charakter wyraźniejszy, ale i tu miałem wątpliwości co do pomieszania epok. Wyraźnie zlekceważono wskazówkę autora domagającą się, by Eleonora - grana wytwornie przez Halinę Kossobudzką - wystąpiła w pierwszym akcie "w tak zwanych pajacykach" i ubrano ją w sukienkę.
(Tu jednak instynkt autora był słuszny - powinna wystąpić wyraźniejsza różnica pomiędzy strojem Eleonory przed i po "przewrocie".)
Było to przedstawienie frapujące. Jak można się było spodziewać, wszyscy aktorzy stworzyli ciekawe sylwetki. Oprócz już wymienionych najeży wspomnieć Babcię - Barbarę Ludwiżankę, Alę - Barbarę Sołtysik, a przede, wszystkim Artura, którego grał Wiesław Michnikowski. Aktor ten, równie drobny i fertyczny w budowie, ale bardziej męski od swego bydgoskiego kolegi, stworzył bardzo dobrą i bogatą postać Artura. Miałbym pretensje tylko do zbyt mocnego rozegrania sceny, w której Artur jest "pijany". Michnikowski, a może i reżyser, pojmują pijaństwo Artura zbyt dosłownie. Na szczęście Michnikowski stopniowo gubi manierę pijaka i rozgrywa swe końcowe sceny znakomicie. Nie jego wina, ani też Witolda Grucy, który dokonał aranżacji tańca, że finał wypadł nieco mniej wstrząsająco niż w przedstawieniu bydgoskim.
Nowa sztuka Mrożka jest sukcesem w teatrze polskim. Niewątpliwie przejdzie ona przez wiele scen krajowych i zagranicznych. Z ducha polskiej klasyki wysnute, "Tango" dla niejednego ucha zabrzmi tonami uniwersalnymi.