Artykuły

Kilometr teatru

"Scenariusz dla trzech aktorów" w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Scena STU w Krakowie. Pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku - kulturze.

20-letni "Scenariusz dla trzech aktorów" to ciągle aktualny paradoks o współczesnym teatrze. Zderzenie równorzędnych osobowości aktorskich, złośliwy i celny portret artystów.

Najpierw nie uwierzyłem. Jak to - "Scenariusz dla trzech aktorów" Bogusława Schaeffera w reżyserii Mikołaja Grabowskiego ma już 20 lat? Potem policzyłem na palcach i wyszło, że sztabowcy od promocji Teatru STU nie mylą się ani o krztynę. Pognałem więc na jubileuszowy spektakl. Z sentymentu i z obowiązku. Bo na nim uczyłem się teatralnego abecadła. Patrzyłem z otwartą gębą, jak Grabowski rozpętywał w nim żywioł, którego nie można było poskromić. Anarchizm emocji i iluzji. "Scenariusz..." stał się kwintesencją jego dojrzałego stylu, na długo zdefiniował jego model uprawiania teatru. Spektakl wziął się ze złości na polski teatr, politykę i środowisko artystyczne. Obywał się bez fabuły i wielkiego tematu. Punktem wyjścia teatralnej zabawy z formą, traktatu na temat niemożności w sztuce była sytuacja, w której kompozytor, scenograf i reżyser nie mogą się umówić na próby, a potem daremnie wykuwają kształt nowoczesnego widowiska. Przedstawienie cechowała inteligentna dezynwoltura i zbawienna bezczelność, jakby dwójka aktorów i występujący z nimi reżyser krzyczeli widzom prosto w twarz: nam wszystko wolno! Skoro my jesteśmy absolutnie wolni i nieprzewidywalni na scenie, wam wolno robić to samo w rzeczywistości. Nic dziwnego, że z chwilą premiery "Scenariusza..." dla wielu widzów polski teatr zaczął się jakby na nowo. A jak jest dziś?

Oto na maleńką scenę STU wdzierają się jak przed laty po kolei zaaferowani Mikołaj Grabowski, Andrzej Grabowski i Jan Peszek. Te same kostiumy, ale już sprane, spłowiałe, jakby mocno przeterminowane. Każdego z aktorów witają tak zwane huczne oklaski. Bo w końcu nie wchodzą tu zdesperowani aktorzy sprzed lat, a gwiazdy, ulubieńcy, dyrektorzy i hmm, "nestorzy" polskiej sceny. Panowie są już przecież trochę po albo ledwo co przed sześćdziesiątką. Postarzali, mniej ruchliwi, zgięci pod ciężarem legendy tego przedstawienia. W każdym innym przypadku te słowa zabrzmiałyby jak zarzut pod adresem spektaklu-weterana. A w "Scenariuszu..." po prostu zwiastują pojawienie się nowych znaczeń. Choć teksty i sytuacje już nie fluktuują jak kiedyś, nie skrzą się od dodawanych przez aktorów ad hoc ripost i złośliwości, to dzieje się tak tylko dlatego, że spektakl zastygł w optymalnej formie. Czekałem z niecierpliwością na słynną scenę, w której trójka aktorów czyta recenzje o sobie, obśmiewa lub obnosi się z dumą fragmentami prawdziwych tekstów prawdziwych autorów, którzy mieli to szczęście lub nieszczęście o nich napisać. Liczyłem, że może Grabowski dołoży nowe nazwiska, cytaty, wykpi mnie, Pawłowskiego, Wakara. Nic z tych rzeczy. Aktorzy wyciągają zniszczone, przetarte kartki. Ksero dawnej chwały, z których coraz trudniej odczytać litanie komplementów. Coraz mniej lub prawie nic nie mówią tytuły nam gazet z tamtej epoki - "Radar", "Trybuna Ludu"... Trzech kabotynów od Schaeffera to już nie ludzie sukcesu epoki Jaruzelskiej, z których megalomani kpili Peszek i koledzy. Teraz są już ostatecznie żałośni, przebrzmiali, żyjący dawną chwałą i rautami z Broniarkiem i Atlasem. Niektóre fragmenty nabierają teraz dla aktorów nieznanej im bolesności. Peszek cieszy się jak dziecko, bo ponoć ktoś napisał o nim "wciąż jeszcze młody aktor", Grabowski blednie na przytyk, że "o panu już się nie mówi, no skończył się, to może jeszcze czasem się powie". Reżyser trzyma to przedstawienie za puls i zdaje się mówić: nie ma końca gry z prywatnością. Cały czas się odsłaniamy, biczujemy i zmartwychwstajemy na scenie.

20-letni spektakl-jubilat to żywe i gibkie muzeum niewiarygodnej formuły teatralnej, którą wynalazł reżyser z pomocą Schaeffera i przynajmniej do końca lat 90. uprawiał z powodzeniem. Objeżdżając prowincjonalne sceny i domy kultury, Grabowscy lansowali awangardę zamiast patriotycznej chałtury. Trudno dziś uwierzyć, w jakim stopniu jeszcze dekadę temu był to "spektakl popularny", jak jego "aktorstwo dla mas" nie odstępowało ani na jotę od zasad wielkiego teatru. I trochę mi smutno, że Mikołaj Grabowski wyrósł z takiego pojmowania teatru, że prawie w ogóle nie wychodzi na scenę jako aktor, bo przecież jego aktorstwo, czyli istnienie reżysera w środku spektaklu, między partnerami, to było zjawisko unikalne w skali europejskiej. Tyle że do szpiku polskie, z własnych wad czyniące atut, ulepione z kompleksów i wielkości. Grabowski był w tym czasie jak jakiś teatralny Adam Słodowy i druh Gombrowicza w jednym. Dlaczego nikt nie poszedł drogą Grabowskiego? Może po prostu energii, która go wtedy rozpierała nie da się powtórzyć? No chyba że sam ją jeszcze w sobie odnajdzie. Dlatego trzymam kciuki za jego "Pana Tadeusza" w Starym Teatrze, pewnie ostatnią szansę na powrót do dawnej estetyki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji