Artykuły

Dyrygentka na dachu

- Nie da się zajmować taką instytucją jako szef i artysta, nie poświęcając temu w całości. Nie można mieć normalnej rodziny i życia prywatnego - ja się na to świadomie zdecydowałam - mówi EWA MICHNIK, dyrektorka Opery Wrocławskiej.

Podobno na początku kariery przebierała się Pani za chłopaka?

- Miałam krótko ścięte włosy i dyrygowałam w spodniach i fraku. Potem zrozumiałam, że to udawanie chłopaka jest śmieszne i nie ma znaczenia. Oczywiście, kobieta nie może się wyzywająco umalować i ubrana w mini stawać przed orkiestrą. Sama mówię studentkom, że dzisiejsza moda - krótka bluzeczka, biodrówki i zgrabny brzuszek na wierzchu - jest nie najlepsza dla dyrygentek. Ale aż takich nauk, jak mój dziekan, im nie daję.

A co dziekan mówił?

- Przekonywał mnie, że to nie jest zawód dla kobiety. "W wieku lat trzydziestu będziesz wyglądała jak własna prababcia" - mówił. Bo dyrygentura to ciężka fizyczna praca. Poza tym dyrygenci, tak jak aktorzy, pracują twarzą, mimiką. Nie da się mieć kamiennej twarzy, gdy muzyka tragiczna czy radosna prowokuje do tego, by uczucia i emocje się uzewnętrzniały. Profesor uważał też, że nie można sobie robić makijażu, bo dyrygenci spływająpotem. Ale nie wiedział, że będą takie kosmetyki jak dziś, tusze do rzęs, które się nie rozpuszczą. On wyobrażał sobie pięknie pomalowaną kobietę i koszmarny widok, gdy dyryguje i wszystko spływa z jej twarzy.

Co Pani na to?

- Powiedziałam, że widziałam wielu 8o-letnich dyrygentów, którzy nie mają gładkiej skóry, nadal prowadzą orkiestry i wszystko jest w porządku.

Ale Pani miała zostać lekarzem. Już nawet podejmowała Pani pierwsze próby?

- Tak, w latach pięćdziesiątych. Mieszkaliśmy w Bochni, w ogromnym XIX-wiecznym domu, który postawił mój prapradziadek. Z ojcem, lekarzem, który musiał być jednocześnie chirurgiem i internistą, jeździł po okolicy, by przeciąć komuś ropień czy zszyć piętę dziewczynce, która włożyła nogę do sieczkarni. Miałam 7 lat, trzymałam tacę z instrumentami medycznymi i imponowało mi, że tato może pomóc każdemu. Byłam przekonana, że też będę tak robić.

I co się stało?

- Kiedy miałam 12 lat ojciec zmarł tragicznie. Był na żaglach na Mazurach, poszli na grzyby. Niektóre były trujące, a pomoc była daleko. I nie było ratunku. To był dla mnie największy zawód, bo myślałam, że mój tata lekarz ma magiczną moc i może pomóc wszystkim, a tymczasem nawet sobie nie mógł uratować życia. Po tym dramacie w moim życiu nastąpił zwrot, zamknęłam się w sztuce, odizolowałam od świata. Grałam na fortepianie - nie chodziłam do kina, na spacery, a kiedy moi rówieśnicy szli na dyskoteki, dziwiłam się, że im się chce. Dla mnie to była strata czasu, wolałam ćwiczyć nokturny Chopina.

Dlaczego zdecydowała się Pani zostać dyrygentka?

- Przyszłam na studia do Krakowa i zdałam na teorię muzyki i wychowanie muzyczne. Na trzecim roku zgłosiłam się do rektora i powiedziałam, że chciałabym studiować dyrygenturę. Sama uczyłam się partytur, ale chodziłam na zajęcia kolegów. Na egzaminie jeden zachorował i poproszono bym pokazała, co umiem. Przemknęło mi przez głowę, że to jedyna okazja w życiu, by stanąć przed prawdziwą orkiestrą filharmonii. Grali sto razy lepiej niż ja dyrygowałam i właściwie zdali ten egzamin za mnie.

Do Wrocławia przyjechała Pani 12 lat temu...

- ...o nie, znacznie wcześniej. Już 30 lat temu, w 1978 r., miałam tu mieszkanie, malucha z rejestracją WRE i propozycję objęcia wielkiej instytucji.

I co?

- Stwierdziłam, że jeszcze nie jestem przygotowana do prowadzenia opery. Potem

prowadziłam operę wKrakowie, współpracowałam ze świetnymi teatrami z Niemiec. To przydało mi się potem we Wrocławiu.

Pani dyrekcja, w 1995 r" zaczęła się jednak od strajku. Jak Pani przetrzymała?

- Byłoby trudniej, gdyby konflikt z zespołem rozpoczął się po dwóch, trzech latach mojej pracy. Ale mi votum nieufności postawiono po siedmiu dniach. Wiedziałam więc, że postępowanie tych ludzi jest irracjonalne i że nie mają racji, bo przecież ja przez całe życie przygotowywałam się do prowadzenia takiego teatru. Wiedziałam też, że to nie jest protest przeciwko Ewie Michnik, tylko strajk polityczny, bo zbliżały się wybory. Wynajęłam mieszkanie, biura opery przenieśliśmy na ostatnie piętro hotelu Monopol i nie czekałam, co się stanie, tylko przygotowywałam premierę.

Po 12 latach, za kilkanaście premier otrzymała Pani dziesiątki nagrody. Już Pani nie wynajmuje mieszkania...

- ...ale nadal mieszkam w służbowym. Na początku mieszkałam na Igielnej. Ale mieszkanie w Rynku jest uciążliwe. Pomijam czynsze, ale restauracje, w których do rana kwitnie życie towarzyskie, sprawiały, że nocy nie miałam spokojnych, a też bardzo lubię Rynek, ale przestrzegałabym przed mieszkaniem w nim. Od 7 lat mam wygodne mieszkanie w kamienicy, którą zajmują artyści. Czynsz jest wysoki, ale to blisko Śródmieścia. O ciszy nadal nie ma mowy, bo to dom przy skrzyżowaniu.

Jak się Pani w nim żyje?

- To sypialnia. Przecież ja wychodzę rano i wracam po godzinie 23. Obiady też jem w operze. Tylko w niedzielę mogę dłużej pospać, bo nie ma próby. Nie da się zajmować taką instytucją jako szef i artysta, nie poświęcając temu w całości. Nie można mieć normalnej rodziny i życia prywatnego - ja się na to świadomie zdecydowałam.

Byliśmy pewni, że kupiła Pani sobie dom pod Wrocławiem?

- Kupiłam, choć nie dom, tylko mieszkanie. I na dalekich obrzeżach. 70 kilometrów od Wrocławia, w ładnej, górskiej i uzdrowiskowej miejscowości.. Ale zamieszkam tam, kiedy już przestanę pracować. I będę przyjeżdżać tu na spektakle.

Lubi Pani to miasto?

- Kocham. Jeżdżę po Polsce, po Europie i uważam, że Wrocław na ich tle jest przepięknym miastem z oddechem. Ma też szczęście do gospodarzy, którzy poza zainteresowaniem gospodarką i inwestycjami - są ludźmi wrażliwymi na kulturę i ją wspierają.

Mówi się o Pani jako o Margaret Thatcher kultury...

- Uśmiecham się, gdy to słyszę, bo premier ma do dyspozycji cały aparat państwowy, by realizować swoje plany. A tu wszystko jest oparte na dobrej woli ludzi, których bez żelaznej siły przekonuję do pomysłów. Przecież kiedy budowaliśmy statek na Odrze, ktoś mógł powiedzieć: "Czy Pani oszalała?". A gdy wymyśliliśmy, "Skrzypka na dachu" na dachu, można było nam powiedzieć, że sami spadliśmy z dachu na głowę. Tymczasem pomagali wszyscy od władz po instytut meteo i lotnisko, które dzwoniło co dwie godziny i informowało o wietrze. Ale potem wszyscy cieszyliśmy się, że cała Europa przyjeżdża oglądać nasze widowiska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji