Artykuły

Modna Masłowska

Zarzuca się niekiedy teatrom, że sięgają po najnowszą literaturę polską ze względów komercyjnych, wykorzystując popularność powieści Tomasza Piątka, Daniela Odiji czy Sławomira Shuty. Podobne wątpliwości mogą mieć widzowie trzech adaptacji "Pawia królowej" Doroty Masłowskiej, które miały premiery od lutego do kwietnia 2006 roku. Pierwszą z nich, jako dyplom studentów ostatniego roku PWSFTViT w Łodzi, wyreżyserował w łódzkim Teatrze Studyjnym Łukasz Kos. Nieco później w krakowskim Teatrze Ludowym Krzysztof Jaworski wystawił swoją wersję, a w kwietniu w Teatrze Wytwórnia na warszawskiej Pradze odbyła się premiera spektaklu w reżyserii Jacka Papisa.

Wprawdzie kontrowersje wokół prozy Masłowskiej nieco już ucichły, ale nazwisko młodej pisarki nadal jest magnesem przyciągającym publiczność do teatru; "Paw królowej" to na pewno książka modna. Ale czy to stanowi jego jedyną wartość i czy tylko dlatego młodzi reżyserzy zdecydowali się sięgnąć po ten tekst? Czy inscenizacje w Łodzi, Krakowie i Warszawie odkrywają nowe możliwości interpretacji "Pawia królowej" i otaczającej nas rzeczywistości?

Fabuła powieści nie jest skomplikowana. Jej główny bohater to Stanisław Retro, banalny piosenkarz pop. Menedżer Szymon Rybaczko usiłuje przedłużyć jego przemijającą popularność, sprzedając mediom już to informacje o związku wokalisty z "poetką" Anną Przesik, już to rewelacje na temat jego rzekomego homoseksualizmu. Ale w noc sylwestrową 2004 roku kariera piosenkarza załamuje się ostatecznie, a impresario, który był mu winien pieniądze, przestaje się odzywać. W tle mija smutne życie potwornie brzydkiej - i dręczonej z tego powodu - Patrycji Pitz, którą ostatecznie postanawia wypromować Szymon Rybaczko. "Paw królowej" pokazuje śmieszność rodzimego show-biznesu, ale i dominację tandety w naszym życiu. Umożliwia zresztą różne interpretacje. Jakie tropy i wątki wybrali poszczególni reżyserzy?

Zmaganie z tekstem

Łukasz Kos przeniósł na scenę niemal cały tekst "Pawia królowej". Zachwyciła go językowa forma utworu. A rzeczywiście jest ona niezwykła: stylizowana na hiphopową nawijkę - freestyling wykorzystujący sample (czyli twórczą improwizację, posiłkującą się cytatami z innych utworów), równocześnie wychodzi poza te ramy. Ma cechy poematu dygresyjnego: wielowątkowość, dygresyjność, zmienny rytm. Opisując przygody niemożliwie brzydkiej Patrycji Pitz. Stanisława Retro, poetki neolingwistycznej Anny Przesik i sprzedawczyni w piekarni Katarzyny Lep, Masłowska naśladuje i parodiuje współczesną polszczyznę: zarówno wulgarny i niechlujny język, jakim Polacy posługują się na co dzień, jak i tę jego odmianę, której używają w sytuacjach bardziej oficjalnych, chcąc błysnąć kulturą osobistą i inteligencją. W rezultacie powstaje niestrawna nowomowa, w której przekleństwa i niechlujstwo pokrywa cieniutka warstwa frazesów, nieudolnie wplatanych w tekst eufemizmów i językowej sztampy rodem z telewizji i tabloidów. Tę wybuchową mieszankę idealnie skarykaturowała Masłowska. Nienaturalny szyk zdania (częste inwersje), liczne błędy gramatyczne i stylistyczne dodatkowo utrudniają lekturę.

Tekst stawia opór - zarówno podczas lektury, jak i w trakcie spektaklu - nie tylko widzom, ale i wykonawcom. Łódzkie przedstawienie trwa pięć godzin. To bardzo długo: aktorzy zmagają się z niełatwym do zapamiętania tekstem pełnym błędów, powtórzeń, sztuczności. Często muszą mówić bardzo szybko albo głośno, co dodatkowo utrudnia artykulację.

W sylwestrową noc 2004 roku Stanisław Retro idzie ulicami Pragi, zamierzając zabić swojego menedżera. Szymona Rybaczko, który się od niego odwrócił, kiedy Retro stracił popularność. Jest zimno i wietrznie, pada śnieg; podróż jest męcząca. W spektaklu Kosa aktorzy odgrywający rolę piosenkarza wchodzą po kolei na bieżnię i relacjonują wędrówkę bohatera, biegnąc. Są zdyszani i zmęczeni, mówią z trudem, a muszą przecież oddać skrajne, silne emocje Stanisława Retro: wściekłość, rozczarowanie, żądzę zemsty.

Zatem już na poziomie fizjologicznym, na poziomie artykulacji warstwa językowa utworu sprawia trudności. Słowa nabierają ciężaru i konsystencji, są chropowate. Stają się materią, o którą walczy się z własnym ciałem, równocześnie, próbując się przez nią przebić. Również widzom nie jest łatwo: w drugiej części spektaklu MC Doris, literackie alter ego Masłowskiej (dobra rola Marty Góreckiej), kilkakrotnie wyśpiewuje, a raczej wykrzykuje do mikrofonu uwagi na temat "Pawia królowej". Towarzyszy jej głośna muzyka. Słowa i muzyka atakują publiczność, są tak głośne, że trudno to wytrzymać.

Język to najważniejsze tworzywo spektaklu Łukasza Kosa. Scenografia składa się tylko z kilku elementów, które podkreślają sztuczność tego świata: czerwonej kurtyny, namalowanego domu i standów, na których widnieją wizerunki sztucznie uśmiechniętych aktorów. Poza tym po scenie wala się opakowanie po zupce chińskiej, a w drugiej części przedstawienia - symbolizujące śnieg papierowe kulki. Te elementy tylko sugerują pewne cechy przedstawionej w spektaklu rzeczywistości. To słowa kreują "świat przedstawiony". Dlatego właśnie Kos nie rozpisał "Pawia królowej" na dialogi, ale zachował większość opisów.

Specyficzny język nadaje też przedstawieniu wyraźny, aczkolwiek zmienny rytm: rozpisany na głosy, na partie solowe i chóralne słowotok MC Doris - a razem z nim całe przedstawienie - to zwalnia, to przyspiesza. Akcja płynie szybko, a po chwili zatrzymują ją marzenia "Retra Stanisława" o byciu uczciwym Szwedem o imieniu Knut albo Hamsun, rozważania Katarzyny Lep albo dygresja MC Doris. Niektóre frazy powracają, opowieść zawraca i kołuje. Zmaganie się z tekstem oznacza również takie powroty, kolejne próby przebrnięcia przez te same słowa.

Druga książka Masłowskiej nieprzypadkowo nosi tytuł Paw królowej. MC Doris wymiotuje słowami, rzyga tym tandetnym językiem, który wcześniej wchłonęła, ale równocześnie rzyga smutną, brzydką polską rzeczywistością, banalnością i zwykłą głupotą ludzką.

W spektaklu Kosa tekst jest miejscem bolesnego spotkania MC Doris ze światem, miejscem na wyrażenie wściekłości, smutku i obrzydzenia. Przedstawienie jest energetyczne, ale jest to energia wściekłości i żalu. Ta energia czasem wzbiera, czasem przygasa, by po chwili znowu wybuchnąć w obłędnym monologu.

Zakończenie jest jednym z najmocniejszych fragmentów przedstawienia. Szymon Rybaczko rozmawia przez telefon z Dorotą Masłowską (proponując jej napisanie "Pawia królowej") i ustawia na scenie aktorów. Zmusza ich do przyjęcia tych samych nienaturalnych póz, jakie prezentują na standach. Wykonawcy stoją ze sztucznymi uśmiechami przyklejonymi do twarzy, ale widać doskonale, że nie czują się pewnie. Nie jest im dobrze w świecie, w którym żyją. Można by dodać: "I w którym my żyjemy", bo pod koniec spektaklu aktorzy grający w "Pawiu królowej" grają... aktorów grających w "Pawiu królowej". Granica między wymyślonym przez Masłowską światem a rzeczywistością znika. Żyjemy w pełnym blichtru i tandety świecie. Smutne.

Keep smiling, czyli witajcie w Disneylandzie

Jacek Papis w swojej wersji "Pawia królowej", nie zmieniając kolejności wydarzeń, nieco inaczej ustawił je względem siebie. Ukrył - nie zaprzeczając mu w żaden sposób - linearny układ fabuły, nadając poszczególnym epizodom status autonomicznych skeczy, fragmentów koncertu czy serialu. Tę fragmentaryczność i niejednorodność podkreślają nagłe zmiany oświetlenia, które współtworzą scenografię, sygnalizując zmianę miejsca albo czasu akcji. Niektóre ze scen - na przykład okrutne żarty dzieci z Patrycji Pitz - mają charakter popisów przed publicznością. Ten zabieg upodobnił spektakl do programu stacji telewizyjnej, w której możemy zobaczyć zarówno serial obyczajowy czy komediowy, jak i talk show albo koncert.

Taka kompozycja, a także środki aktorskie, każą myśleć także o kabarecie. Aktorzy parodiują piosenkarzy i gatunki muzyczne (nie oszczędzają nikogo; wyśmiewają się z country, hard rocka, piosenki poetyckiej i popu), tworzą wyraziste, przerysowane postacie - a przy tym okazuje się. że w zasadzie parodia nie jest bardzo odległa od prawdy. Mówię tu zwłaszcza o aktorkach: Zuzanna Fijewska świetnie gra głupią i sentymentalną Kasię Lep. a Agnieszka Wielgosz - wrzaskliwą, męczącą, podskakującą ze złości dziewczynę Stanisława Retro. Aleksandra Popławska, śpiewając dla Stanisława "Windą do nieba", niemiłosiernie katuje linię melodyczną, "przeżywa", by za chwilę zakrztusić się po wyjątkowo skomplikowanym zawijasie muzycznym. Czasem tylko zgrzyta przesadna dbałość aktorów o podkreślenie "bardzo śmiesznych i bardzo ironicznych" (jak mogłaby powiedzieć Masłowska) błędów gramatycznych.

Jacek Papis w przeciwieństwie do Łukasza Kosa znacznie okroił tekst pierwowzoru, nie gubiąc jednak po drodze najważniejszych elementów i cech tej prozy. Przy tym niejako wypełnił akcją kontury opisywanych przez MC Doris wydarzeń. Tam, gdzie Masłowska posługiwała się tylko opisem, reżyser dopisał dialogi między bohaterami. Wykorzystując słowa Masłowskiej, Papis dopisał również piosenki, pełniące rolę komentarza do tekstu. To współczesne "arie", wzorowane na przebojach polskiej muzyki rozrywkowej.

"Paw królowej" w Teatrze Wytwórnia nosi podtytuł "Opera praska". Sięgając do tego gatunku - i to już w tytule przedstawienia - Jacek Papis tematyzuje samo zagadnienie teatralności. Nie przypadkiem wskazuje na operę: to jeden z najbardziej skonwencjonalizowanych gatunków teatralnych. Podkreśla to sztuczność świata bohaterów schwytanych w pułapkę wiecznego "keep smiling", wciąż kreujących nieprawdziwą rzeczywistość, sprzedających innym swój wymyślony wizerunek.

Wspomniałam już, że Papis układa epizody na wzór programu telewizyjnego. Tym samym podkreśla fragmentaryczność, niezborność tego świata. Nie ma czasu na głębszą refleksję i poważniejsze potraktowanie jakiegoś tematu, bo już trzeba przejść do następnego punktu programu, żeby przypadkiem nie znudzić widza. Cały ten świat jest płaski jak ekran telewizora. Szczytem intelektualnego wyrafinowania jest mantra powtarzana przez Stanisława: "W rytmie miłości bije moje serce" i pseudofilozoficzne rozważania Lep Katarzyny na temat "symultaniczności" ludzkich istnień. Swoje przemyślenia sklepikarka wyśpiewuje zresztą w świetnej parodii piosenki pop, w której banalne i uproszczone sądy sprzedaje się z powagą i przekonaniem, że wygłasza się najgłębsze życiowe prawdy. To już rzeczywistość rodem już nie z "Vivy" i "Gali", ale z "Faktu" i "Super Expressu". W pewnej chwili na telebimie pojawiają się trzy praskie czarownice. Namawiają Stanisława Retro do zabicia Szymona Rybaczko. Fatalnie ubrane i umalowane, są tak tandetne, jak cała rzeczywistość.

Użycie telebimu w spektaklu Papisa ma głębokie uzasadnienie. Stanowi on element gry między tym, co realne, i tym, co sztucznie wykreowane. Pojawiają się na nim ulice Pragi, którą mijamy jadąc na spektakl z drugiej strony Wisły. Okazuje się. że to, co widzimy na ekranie, istnieje naprawdę, a to, co pozornie rozgrywa się na naszych oczach, to - mówiąc potocznie - pic na wodę i fotomontaż.

Na ekranie pojawia się także Dorota Masłowska. Jest naszą przewodniczką po Pradze. Prowadzi nas do swojego mieszkania. Młodociana czarownica i enfant terrible polskiej literatury okazuje się sympatyczną, trochę nieśmiałą dziewczyną. Co jest prawdą? Medialny wizerunek "niegrzecznej" Masłowskiej czy to, co widzimy na ekranie? A może ani jedno, ani drugie?

Papis podkreśla ważną cechę współczesnego świata. To, czego się nie pokaże w telewizji, po prostu nie istnieje. To telewizja - łącznie z gazetami i internetem - kreuje rzeczywistość. Nieważne, że Retro nie jest ani Żydem, ani masonem, ani gejem - skoro "napisali tak w gazecie", a co więcej "powiedzieli w telewizji", plotka staje się prawdą.

W ten sposób powstają całe alternatywne życiorysy lokalnych celebrities (często znanych wyłącznie z tego, że są znani). Na ekranie telewizora, na stronach plotkarskich gazet i na forach internetowych powstaje rodzima (i - trzeba przyznać - dość żałosna) wersja Disneylandu, o którym pisał Baudrillard w "Precesji symulakrów".

Bryk z lektury nadobowiązkowej

Krzysztof Jaworski, reżyser krakowskiej wersji "Pawia królowej", postawił na minimalizm inscenizacyjny. Ograniczył oprawę muzyczną i zmiany światła: na niewielkiej scenie stoi tylko duża kanapa, która pełni rolę centralnego punktu dwóch mieszkań (jedno z nich należy do Stanisława Retro, a drugie - do Szymona Rybaczko). Cały ciężar przedstawienia dźwiga czwórka wykonawców.

Patrycja Durska jest kolejno nieśmiałą Patrycją Pitz, przebojową prezenterką, prowadzącą talk show na temat homoseksualizmu Stanisława Retro (Dominik Nowak), wreszcie porządnie wstawioną trzecioplanową aktorką z serialu, uczestniczącą w imprezie sylwestrowej u Stanisława. Magdalena Nieć najpierw gra dziewczynę, która rzuca Stanisława, by potem jako jej następczyni, Anna Przesik, domagać się od piosenkarza pieniędzy na sylwestrową kreację z Galerii Centrum. W końcu wyleguje się na kanapie w "laczkach od Prądy" w roli zblazowanej, leniwej żony Szymona Rybaczko. Specjalistę do spraw mediów (a zarazem własną pocztę głosową) gra Piotr Sieklucki.

Spektakl jest wyraźnie podzielony na dwie części: bohaterem pierwszej z nich jest piosenkarz, a drugiej -jego menedżer. Oglądamy więc sceny z życia domowego wokalisty. Obserwujemy wzrastający niepokój Stanisława; piosenkarz boi się nie tylko o pieniądze, ale i o swoją karierę. Przypominamy sobie razem z nim udział w programie telewizyjnym, który okazał się początkiem końca jego kariery, i wieczór spędzony w knajpie z Szymonem Rybaczko. W drugiej części towarzyszymy Szymonowi podczas wizyty u psychiatry, ale tak naprawdę obserwujemy typowy dzień pracy impresaria, próbę wykreowania kolejnej gwiazdy - tym razem nieszczęśliwej brzyduli, która propagować będzie wartości chrześcijańskie.

Młodzi aktorzy nie grają wściekłości i głupoty bohaterów. Zachowują się niekiedy jak intelektualiści, którym ktoś włożył w usta słowa zupełnie do nich niepasujące. Bluzgi wątpliwej jakości konstrukcje stylistyczne wypowiadają często z zaprawioną goryczą ironią. Szukają w słowach postaci prawdy psychologicznej i przeżyć wewnętrznych. Usuwają groteskę i w większości przypadków unikają grubej parodii. Uspokajają i ugrzeczniają histeryczne, niepokorne frazy Masłowskiej. Dzięki temu bohaterowie, w literackim pierwowzorze groteskowi i w pewnym sensie potworni (a przez to nierealni), stają się ludźmi z krwi i kości, co więcej - ludźmi podobnymi do nas. Mogliby mieszkać po sąsiedzku. I nagle uświadamiamy sobie, że doskonale znamy te zachowania, które początkowo wydawały nam się tak dziwaczne i nieodparcie śmieszne: tak właśnie wygląda nasze życie, jest tak samo banalne, puste, oparte na fałszu i pogoni za pieniędzmi albo chwilową choćby popularnością.

Manifestacyjne pójście wbrew temu, co narzuca literacki pierwowzór, niezupełnie się jednak sprawdza. Dysonans między grą aktorów a tekstem, jaki wypowiadają, najczęściej wzbudza konsternację widzów. Efekt komiczny, wywołany przez zderzenie ironii i dystansu ze specyficznym językiem "Pawia królowej", nie wystarczy. Przy tym z prozy Masłowskiej wyparowała energia, od której aż kipi. Oryginał został poważnie skrócony (spektakl trwa ledwie godzinę); zmiany są

zbyt duże. by mogły wyjść spektaklowi na dobre. W rezultacie powstał mało zajmujący bryk z lektury nadobowiązkowej, przypominający najważniejsze wątki, ale nie oddający ducha powieści.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji