Artykuły

Męczeństwo wykształciucha

"Dzień świra" w reż. Piotra Ratajczaka w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Artur D. Liskowacki w Teatrze.

To, co otwiera to przedstawienie na zawarte w nim sensy i nadaje dynamikę, wynika paradoksalnie z jego zamknięcia, osaczenia w przestrzeni i formie.

Natręctwa Adasia Miauczyńskiego, które stanowią najbardziej chyba rozpoznawalną cechę charakteru tej postaci, powracającej w kolejnych tekstach Marka Koterskiego, nie tylko wpisują się znakomicie w taką organizację sceniczną "Dnia świra", lecz i współtworzą ją, rozbijając rzeczywistość na dokuczliwe, drobne fragmenty, a zarazem zlepiając z tych ostrych okruchów świat obsesyjny, arcywłasny i wąski jak więzienna cela.

Przedstawienie grane jest na skrawku przestrzeni, między rzędami krzeseł otaczającymi maleńką scenę tak, że wszelki ruch ograniczony jest do minimum. Mieszkanie Miauczyńskiego (Robert Gondek), centrum akcji - niezmienne w swej ciasnocie także wtedy, gdy staje się scenerią świata na zewnątrz - to łóżko, które po złożeniu jest biurkiem lub stołem, telewizor, sedes, lodówka, doniczkowy kwiat. Miauczyński żyje tu zgodnie z wypracowaną aż do chorobliwej precyzji powtarzalnością codziennych zachowań.

Z offu dobiega co jakiś czas rytmicznie klepany przez Miauczyńskiego plan dnia, plan na życie: "Higiena, jedzenie, praca, dzieci, jedzenie, drzemka, praca, jedzenie, praca, palenie, proszki, sen". Mantra, ale taka, która zamiast rodzić spokój, stwarzać porządek w chaosie, pogłębia wrażenie osaczenia, uwikłania w codzienność.

Poczucie klaustrofobii, które od początku tworzy ramy przedstawienia (widzowie w pierwszym rzędzie niemal dotykają kolanami krawędzi łóżka, a włączające się w akcję postaci, grane przez Annę Januszewską i Pawła Niczewskiego, czekają na wejście w rolę, siedząc obok nich), jest intensywne i dojmujące. Choć nie ma w nim nachalnej bezpośredniości kontaktu, a publiczność jest na swój sposób bezpieczna; bliskość tego życia w klatce nie dotyka - umownie i dosłownie - tak, jakby się było można spodziewać. To, co obserwujemy, dzieje się raczej za przezroczystą ścianą niż wśród nas. A przecież napięcie jest wyczuwalne.

Bo istotą "Dnia świra" w reżyserii Piotra Ratajczaka jest nie tyle posądzenie widza o współudział i zagarnianie go "w krąg podejrzeń", ile powoływanie na świadka. Za to w sprawie o życie.

"Bracia poloniści, siostry polonistki!" - Miauczyński zwraca się w pewnej chwili wprost do widowni. Ale czy naprawdę do niej, do nas, tu i teraz? W końcu nie każdy widz (na szczęście!) to filolog-polonista. Ta apostrofa to raczej retoryka, patos z domieszką kontrolowanej autoironii. Miauczyński u Ratajczaka (którego wspomaga, jako dramaturg, Marcin Wierzchowski) nie dokonuje, w gruncie rzeczy, oczyszczającej spowiedzi. Jego śmiały, ale też groteskowy monolog to tylko samousprawiedliwienie, próba zagadania klęski. Rolą publiczności byłoby więc tu poświadczanie nieprawdy. Bo alibi, jakim jest inteligencka solidarność, której się dopomina bohater "Dnia świra", zrzuca z niego (i z nas) ciężar największy. Ciężar odpowiedzialności. Za los własny, ale i wspólny, polski. I publiczność mogłaby kupić sobie tę rolę, gdyby "Dnia świra" wystawiono ot tak, jako satyryczny obrazek ze współczesności, ufając dynamice tekstu, sile jego dowcipu, celności obyczajowej obserwacji. A przy okazji - odwołując się do popularności filmu autorstwa samego Koterskiego, filmu tyleż znakomitego, co wygodnego w odbiorze. Sympatia, którą budził grający w nim Miauczyńskicgo Marek Kondrat, pozwalała na identyfikację bez przedstawienia emocjonalnego dyskomfortu: bo może Adaś to świr, ale fajny. Może on to trochę ja, ale to ja lepszy niż oni, inni.

Dobrze więc, że to akurat czytelne jest w szczecińskim spektaklu wyraźnie: Miauczyński oszukuje nas i siebie. Oszukuje, oskarżając za swoje niepowodzenia, za życie przegrane, martwe, za pospolitość, która skrzeczy zza atrap romantyzmu (znakomicie brzmi z offu trzynastozgłoskowiec, którym usiłuje wymierzyć światu sprawiedliwość, a zderza się nim komicznie z szarą, wulgarną powszedniością), i za degenerującą się na naszych oczach (oczach naszych telewizorów) politykę. Oszukuje, powtarzając zgraną dramę Kordiana i Chama i wkładając kostium ofiary (piżama autsajdera), ginącej w nierównym boju z kretyniejącym społeczeństwem. Oszukuje, gdyż jego los, nasz los, potykający się o odwieczne fobie, frustracje, żale do świata, dlatego jest naszym losem, iż nie umiemy się w nim rozpoznać. I wyzwolić się od niego jak Konrad z "Wyzwolenia", którego niby w sobie czujemy i sobą powtarzamy (Miauczyński, mniej lub bardziej jawnie, też), ale jedynie na poziomie karykatury.

Gondek nie jest Miauczyńskim łatwym do oswojenia, polubienia. Jego szamotanie się z rzeczywistością, heroiczne, zaciekłe, a śmieszne tylko trochę, przesycone jest, mocniej niż w filmie, nienawiścią do niej gwałtowniejszą, bo bardziej tłumioną, głębiej ukrytą za zasadami, rygorami. Jest im zresztą wierny z pasją zimną i twardą. Obdarza nią czynności najdrobniejsze: sypanie płatków do mleka, kawy do filiżanki, a i zadania, które przed sobą stawia: pracę zawodową, odpoczynek, lekcje angielskiego, w przekonaniu, że nauka owa stanowi jakiś sens we wszechogarniającym bezsensie... Mniej w nim tej delikaności, bezradności niezguły, która była w roli Kondrata, nawet, gdy wpadał w furię. Miauczyński Gondka jest nie tylko skaleczony przez życie (plaster na jego łysej czaszce, bo "uderzył się w skrzynkę" na listy, to prawie znak bojowy), on sam jest gotów kaleczyć i ranić, bić głową w mur i w każdego przeciwnika, w imię swoich wyimaginowanych miłości i prawdziwych zdrad, zmyślonych okazji i zmarnowanych szans. Skumulowana rozpacz wybucha w nim agresją, brutalną i bez wdzięku, jakby kaganiec kultury wzmagał ją jeszcze. Takiego Miauczyńskiego trudniej wziąć na siebie, a tym bardziej znaleźć w sobie, lecz pochwycony na naszym własnym geście, złapany na argumencie, z którym się chętnie utożsamiamy, rozpoznany w zbieżności życiorysu, staje się nagle kimś strasznie (strasznie śmiesznie) podobnym do nas. Wtedy jego męczeństwo "wypoczwarza się", drwi z siebie samo, a szukając pociechy, włazi nam w lustra. Pobrzmiewa w nim zresztą - nie pojawiające się tu, na szczęście, wprost - nowomodne słowo "wykształciuch", które ośmieszać miało pewien typ inteligenta, lecz odlepiło się już (chyba?) od politycznego kontekstu i uderza w etos, mit inteligencji w ogóle.

Ale jest również w tym przedstawieniu, bardzo konsekwentnym, precyzyjnym w detalu (choć to, w kontekście rytuałów Miauczyńskego, zabrzmieć może jak szyderstwo), zjadliwie, a i zwyczajnie zabawnym (role Psychiatry, Pedała, Kretyna, Harmonisty - grane przez Pawia Niczewskiego!) i świetnie się nadającym do czytania przez "Kartotekę" Różewicza (łóżko jako skrzyżowanie polskich dróg i centrum świata, bohater nasz, inteligencki) - ton niejednoznaczny i poruszająco powściągliwy.

Oto Miauczyński, w finałowej scenie, siedzi na łóżku i gryzie maczaną w musztardzie parówkę. Patrzy na telewizor, by dopełnić zwykłego obrządku, kwadransu gapienia się w ekran, przed papierosem i snem na proszkach. Na ekranie widzimy polityków. Ich pozornie elegancka, płynna rozmowa przepojona jest ponurym, mrocznym bełkotem. Miauczyński patrzy, milcząc, je kolację, czasem tylko kręci głową. Bezradny, pogodzony ze światem, czy może właśnie znajdujący w nim usprawiedliwienie, pociechę, znak i sens swojego wobec świata oporu, swej nienawiści?

Na widowni scena ta przyjmowana jest głośnym, lecz nerwowym i jakby wymuszonym śmiechem, który w ciszy brzmi ostro, nieprzyjemnie.

Gdy oglądałem szczeciński "Dzień świra" na pokazie przed oficjalną, prasową premierą, jeszcze w czerwcu, zastanawiałem się, czy realizatorzy pójdą tropem gorącym, publicystycznym i zechcą, co jakiś czas, aktualizować nagranie, pełniące rolę telewizyjnego programu "na żywo". Wtedy była to rozmowa po śmierci Barbary Blidy, Zemke kontra Wasserman. Idąc na premierę wrześniową, myślałem, że zobaczę może Ziobrę w starciu z Kaczmarkiem, czy jakiś inny duet na czasie. Zobaczyłem jednak i usłyszałem tę samą rozmowę, co poprzednio. Trochę się w pierwszej chwili zawiodłem. Ale to była reakcja powierzchowna, wynikła z oczekiwania na efekt, błysk.

Twórcy spektaklu postąpili słusznie, wybierając uniwersalną, groźną umowność świata, któremu nie potrafimy sprostać, a nie doraźną zabawę z nieustannym odświeżaniem obrazka z katastrofą. A zresztą, jeżeli chodzi o nadążanie za rzeczywistością, to któż dalby dziś głowę za to, na jaką partię gtosowal Miarczyński.

***

Artur D. Liskowacki - prozaik, poeta, autor słuchowisk. Krytyk teatralny i dziennikarz "Kuriera Szczecińskiego".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji