Artykuły

Po premierze

Kiedy Meister z doktorantką i dziennikarzem rozprawiają w gabinecie o fałszywości kopii kreteńskiej misy, w której przed wiekami ludzie przechowywali oliwki i o cenie skorupy, autentycznej skorupy, o tym, że sztuka skończyła się na tych glinianych, wypalanych i malowanych naczyniach, pani Meister siedzi za szklaną ścianą. Słychać subtelne dźwięki jednej z ulubionych melodii Anny Meister, ale ona sama siedzi z rękoma opartymi o pudło fortepianu. Jakby ta muzyka nie była już jej. Albo jakby wcale nie była pianistką. A może jeszcze inaczej - jakby to uporczywe trzymanie dłoni na fortepianie było głuchą, bezsilną odmową.

Potem pani Meister będzie opowiadała Pannie Werdenfels i Panu von Wegener o tym, jak pięknie żyje się tutaj, w miejscu prawie rodzinnym jej męża. I znowu palce będą błądziły po fortepianie, z klawiatury dobędzie się kilka dźwięków, ale dużo istotniejszy jest moment, kiedy spotkają się dłonie starej kobiety i młodego mężczyzny. To zetknięcie, po ludzku ciepłe i po trosze erotyczne_(skoro pisarz emabluje doktorantkę, jego żona może oczarować dziennikarza) zostanie zresztą po chwili skompromitowane bełkotem Wegenera: "Tu przychodzi mi do głowy Kierkegaard". I znowu to, co choć przez chwilę autentyczne, przygniecione zostaje przez dyletancki wywód. Znowu, kiedy chce się powiedzieć o rozpaczy, prawdziwej rozpaczy, nawet jeśli mówi się o artystach ("Kocham Liszta / kocham jego muzykę / rozumiem jego muzykę / nie rozumiem Liszta jako człowieka"; "Losy wszystkich artystów niemieckich są zbyt tragiczne"), ktoś przeszkadza, bo nie rozumie tego, co tkwi pod bezduszną elegancją stosownej konwersacji. A może Wegener przeczuwa, o czym chce powiedzieć pani Meister, ale nie jest w stanie tego pojąć, więc zgodnie z obyczajami panującymi w eleganckim domu pary intelektualistów rzuca bezpieczną uwagę o filozofie z północy, który "się zmagał".

Dwie sceny - kiedy mąż bryluje przed parą młodych ludzi i kiedy żona usiłuje znaleźć u nich zrozumienie, opowiadając o trudnościach życia z wielkim człowiekiem - dopełnia trzecia. Meister podpisuje książki. Pani Meister wchodzi do pokoju, coś mówi. I nagle w jego zwierzęcym niemal skurczu, spazmie całego ciała, skuleniu przy biurku, które jest świadkiem jego międzynarodowej sławy, objawia się nieludzki strach. W zawieszonej na moment nad podłogą nodze pani Meister czai się lęk przed postawieniem stopy, jakby przez całe życie stąpała po kruchej powierzchni. Nad pustą niemal sceną, gdzie stoją tylko biurko i krzesło, projektor wyświetla okno i rzędy nakładanych na siebie krzeseł. I przez chwilę czujemy się nie jak w opowieści o jednym dniu życia wielkiego pisarza, docenianego przez wydawców, czytelników i kolejne akademie literatury, ale w historii szaleńca, który nie potrafił zapisać monumentalnego dzieła o słuchu i jego żonie, bezsilnej ofierze kolejnych laryngologiczno-lingwistycznych eksperymentów.

Scena trwa krótko, Meister dopada żony, uczepia się jej. Jego paroksyzmy są zewnętrzne, widoczne, są emanacją niemego bólu, podczas gdy jej cierpienie wyraża się w gestach drobnych, niemal niezauważalnych. Za całą obronę przed światem i samymi sobą pani Meister ma szczegółowy plan podróży do Monachium, podróży na cudzy koszt, a więc bardzo atrakcyjnej. I gdy pisarz powie: "ja przecież wydźwignąłem się / z niczego dosłownie z niczego", wiadomo, że nie ma już nic, co mogłoby uchronić tę parę przed wzajemną śmiesznością, kamuflowaną przed światem wywodami o niedoskonałościach umysłów totalnych i błędach naukowych odkryć, cierpliwie demaskowanych przez Meistrów podczas edukacyjnych podróży. I przed sączącym się powoli ale bezwzględnie poczuciem straty: życia i sensu konwulsyjnych starań.

A poza granicami sceny, gdzieś przy kulisach, przechadza się niespiesznie para młodych - tych, którzy mają udokumentować i pokazać światu Meistra oraz jego życie poświęcone sztuce.

Rozpacz i strach wyzierają z każdej niemal odsłony spektaklu Lupy. Ale nie tylko. Coś, co trudno do końca określić i zamknąć w prostej diagnozie, wtapia się w szczeliny tego od lat skrzętnie budowanego życia, budowanego wbrew sobie i jakby na złość światu, który w końcu musi przed taką determinacją skapitulować i przyjąć wielkość dzieła Meistra i pełne oddania poświęcenie jego żony. Odpryski czegoś obcego i niepokojącego pojawiają się w przedstawieniu niczym mgnienie, jak wówczas gdy pani Meister beszta męża za niestosowne pytanie o córkę Pani Herty, albo kiedy pisarz podczas pierwszego spotkania z Wydawcą wyplątuje się ze stroju pszczelarza i zostaje tylko w starym, wyciągniętym podkoszulku. Ale te ułamkowe, niekiedy komiczne i budowane przy pomocy najprostszych znaków momenty są uzurpacją, dobijaniem się tajemnicy, która chce zamanifestować swoją obecność i - decydującą przecież - siłę. Żadne z małżonków nie pojmuje, ale jej istnienia doświadczają, tak jak dotyka jej stara kobieta - Pani Herta, mówiąc o mieszkających kiedyś w miasteczku Żydach.

W dopisanych przez Lupę kwestiach spotyka się to, co historyczne z tym, co niedookreślone, wokół czego błądził kiedyś Kierkegaard i inni. Państwo Meister mogą prowadzić uczone rozmowy, wygładzać nieistniejące załamania obrusa, doglądać pszczół. Jakby te słowa i działania były odruchem ciała i świadomości - odruchem gwarantującym pozór bezpieczeństwa, jeszcze jedną wytargowaną chwilę pośród tego, co znajome. Ponad nimi, na ekranie, pojawiają się mgliste świadectwa obecności innego wymiaru istnienia. Tego, który zagłuszany bełkotem codzienności ostatecznie zatriumfuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji