Skandalik towarzyski, Co robić w Warszawie nocą?
Kurier Warszawski pisywać zawsze było ciężko - i przed stu laty, i obecnie. Dawniej, z powodzi skandali i skandalików towarzyskich o których huczała stolica, trudno było wyłuskać prawdziwe i ważne wydarzenia kulturalne, dzisiaj - w obfitości wydarzeń - trzeba wychwytywać i relacjonować , to co choćby z daleka jakiś skandalik przypomina. Coraz bowiem o nie trudniej, a przecież - skandal jest życia stolicy przyprawą.
Z radością więc czytałem niemal w każdym piśmie (z wyjątkiem "Świerszczyka" bodaj) uroczyste oświadczenia dyrektora Warmińskiego, z teatru Ateneum, przepraszające gorąco Macieja (Joe Alex) Słomczyńskiego za przygotowanie fragmentu "Ulissesa" w jego, Słomczyńskiego, tłumaczeniu, bez uprzedniego porozumienia się z tłumaczem... Co prawda na egzemplarzu bezcennej książki nie jest nigdzie powiedziane, iż tłumacz zabrania korzystania z jego tłumaczenia w jakiejkolwiek formie, więc wydawałoby się, że przeniesienie na scenę udramatyzowanego fragmentu dzieła Joyce'a nie wymaga specjalnych pertraktacji, ale - kto tam wie. Fakt, że zrobił się mały szumek, a spektakl i Słomczyński zyskali nieco reklamy, więc chyba wszyscy byli usatysfakcjonowani. Najmniej może Joyce, którego nazwisko - w ogólnym zamieszaniu - wydrukowano w programie mniejszą czcionką niż nazwisko tłumacza.
Korzystając z wolnej nocy poszedłem zatem na "Bloomusalem" (tak nazywa się przedstawienie). Jest to bowiem spektakl nocny. Że jednak noce bywają u nas niekiedy jasne, a spektakl hojnie szafuje ciemnością, nad publicznością rozwieszono dodatkowo czarny, duszny jak diabli namiot. Odizolowani od świata spędziliśmy w salce (pomniejszonej) Ateneum pierwszą część przedstawienia, po czym - wyprowadzono nas do foyer, do szatni, gdzie w kilku najmniej oczekiwanych miejscach jednocześnie, toczyła się część druga. Chwilami zresztą w zupełnej ciemności.
Na koniec - otwarły się drzwi na ulicę, podjechał samochód i w smudze światła jego reflektorów, Bloom i Stefan Dedalus, jako ostatni z bohaterów spektaklu, wyszli na zewnątrz, i odjechali, pozostawiając otumanioną publiczność.
Tak by to wyglądało, biorąc z grubsza. "Bloomusalem", reżyserowany przez Jerzego Grzegorzewskiego (i w jego scenografii), z muzyką (bardzo ważna!) Stanisława Radwana jest spektaklem oryginalnym i ciekawym. Jego nowatorską formułę najtrafniej określa nota w programie, stwierdzając, że "istotą konstrukcji widowiska jest próba przezwyciężenia granic gatunków formujących współczesny teatr. "Bloomusalem", w rozumieniu jego twórców, jest zarówno teatrem, utworem muzycznym, jak i ekspozycją malarsko-rzeźbiarską". To wszystko prawda, a piękność plastyczno-muzyczna choćby pierwszej sceny, ze znakomitą Elżbietą Kępińską (Cissy Coffrey), wyśpiewującą głosem i dykcją jedyną w swoim rodzaju:
Więc dałam ją Nelly,
Niech pcha do gardzieli
Tę nogę kaczą...
otóż piękno tej sceny jest fascynujące! Zresztą pierwsza część (ta na sali) jest znacznie lepsza.
Niemal jednocześnie z premierą na eksperymentalnej scenie Ateneum - Atelier (wielkie uznanie za jej uruchomienie!), odbyła się premiera tego samego epizodu "Ulissesa" (Ulysses in Night-town) na Broadwayu, ze świetnym Zero Mostelem w roli Blooma (grał ją w N.J. już przed szesnastu laty).
Tam jest to spektakl aktorski, wszystko wspiera się na wielkiej kreacji Mostela. W Warszawie - jest to spektakl reżyserski, chociaż Bloom (Marek Walczewski) nie schodzi w ogóle ze sceny, ale ilość agresywnych pomysłów inscenizacyjnych przytłacza po prostu aktorów.
To u nas teraz modne. I chociaż Adam Hanuszkiewicz powiedział w jakiejś dyskusji, że nie ma spektakli już w zamierzeniu aktorskich lub reżyserskich, ponieważ największa indywidualność w spektaklu i tak ostatecznie zdominuje wszystkich, stanowi to jednak prawdę tylko pozorną. Bo mimo wszystko właśnie reżyser ustawia, kształtuje spektakl i określa w nim pozycję aktora. Przez ciemność nie przebije się nawet spora indywidualność aktorska. Nie da rady...
Tak czy inaczej, zyskaliśmy w stolicy nową scenę eksperymentalną i nowy ciekawy spektakl.