Ulisses i Dante (fragm.)
Nie zadajemy sobie dziś na ogół pytań, jak wygląda piekło, zapewne i dlatego, że słowo to jest do niemożliwości zużyte przez "publikatory" (ileż to razy dziennie słyszymy o piekle w różnych efektownych zestawieniach); ale też i dlatego, że nasza racjonalistyczna, powszechnie dyletancka wiedza odebrała nam umiejętność formowania pojęć indywidualnie. Grzegorzewskiemu udało się w "Bloomusalem" stworzyć obraz piekła - dla nas i z naszym udziałem. W pierwszej części spektaklu jesteśmy tylko widzami. Jak w gabinecie strachu zamyka się nad widownią czarna kopuła namiotu-giganta, który łączy się ze sceną. Seans grozy według konwencjonalnych reguł, które w lunaparku, na
horro-filmie przyjmujemy bez mrugnięcia okiem. Na scenie bohaterowie pogrążeni w nostalgicznym, bezsilnym chaosie: tu tyłem do widowni leży naga kobieta, tam przycupnęła stara prostytutka, Cissy Cafrey (Elżbieta Kępińska) zaczyna piosenkę o nodze kaczej, monotonnie i zmysłowo powtarza ją po wielekroć, jak gdyby w imię wyższej konieczności, której rytm wyznaczają poruszające się wolno w rękach aktorów długie metalowe pręty: czas płynie donikąd w tym wielkim młynie. Jeszcze nie wiemy, że ten młyn miele i nas: jesteśmy tylko widzami, choć spektakl rozwija się wszędzie dookoła, na wielu planach sceny, na frywolną piosenkę Zoe nakłada się solenna muzyka chorału - to Stefan Dedal (Andrzej Seweryn) powtarza Introit wielkanocne, na tym tle toczy się wulgarny dialog prostytutek. Wpada Bloom (Marek Walczewski), zdyszany, skurczony w sobie, cudem uniknął wypadku, jak gdyby wypluła go ze swoich trybów machina, której długie ramiona wolno poruszają się na scenie.
W II części Inferno nie jest już seansem cudzej wyobraźni. Jesteśmy w foyer, nie ma przeciwległej sceny, akcja otacza nas ze wszystkich stron: po lewej stronie jest miejsce Blooma i Belli Cohen, po prawej, w szatni, Stefan i prostytutki, na szybie zamykającej foyer ktoś cierpliwie maluje znak labiryntu. Widzowie, zagubieni w tym chaosie zdarzeń plączą się w półmroku, ich urywane dialogi, szepty niepewności, należą do akcji spektaklu. Świat podzielony na nieprzenikalne, przystające do siebie kręgi. A wreszcie: idą środkiem foyer, wśród szpaleru widzów. Stefan podtrzymywany przez Blooma,dwaj włóczędzy, rozbitki, tragiczne klauny, Didi i Gogo, idą w otwarte na ulicę drzwi teatru, złączeni synostwem z wyboru. Za nimi kształtuje się bezkształtny, falujący orszak widzów wychodzących wprost w smużące światło reflektorów samochodowych. "Samotny tłum" skazany na bezładną wędrówkę, w której każde "ja" oddzielone jest od każdego "ty", i w którym każde "ja" może swoje "ty" odnaleźć. Spektakl Grzegorzewskiego i Radwana nie ma w sobie nic z pompatycznej liturgii, jest głęboko ironiczną, cyrkową grą sytuacjami i widzami. A jednak czujemy, że uczestniczyliśmy (a nie tylko oglądaliśmy) w spotkaniu z najprawdziwszymi snami naszego świata, że postaci, które poruszały się wśród nas po foyer, to fantomy naszej wyobraźni, nasze wyraziste cienie i zwierciadło sytuacji.