Artykuły

Nowa filozofia Kandyda

"Kandyd - próba generalna" w reż. Simony Chalupovej w Olsztyńskim Teatrze Lalek. Pisze Honorata Mierzejewska w portalu artPapier.

Sezon teatralny w Olsztyńskim Teatrze Lalek uroczyście otworzyła premiera spektaklu "Kandyd - próba generalna" w reżyserii, goszczącej już po raz kolejny w Polsce Simony Chalupovej. Dopisek na plakacie "wg Woltera", a także parafraza tytułu bodaj najsłynniejszego dzieła francuskiego pisarza epoki oświecenia, nie jest bez znaczenia - olsztyński spektakl jest oparty na autorskim scenariuszu reżyserki.

"Kandyd" dzielnie zadaje kłam przeświadczeniu, iż sztuki teatru lalek są kierowane wyłącznie do dzieci. Myślenie owo pokutuje w Polsce od czasu, kiedy w latach 50. i 60. teatry lalek przeżywały swój rozkwit i złoty wiek, tworząc z wielkim powodzeniem sztuki w głównej mierze dla dzieci. Wtedy właśnie powstawały liczne sceniczne adaptacje bajek, baśni i legend. Współcześni artyści starają się zmieniać oblicze teatru lalkowego. Tworzyć owszem, dla młodego widza, ale widza odmiennego i to zarówno pod względem oczekiwań, jak i przyzwyczajeń. Tradycyjne lalki, ku zgorszeniu miłośników teatru parawanowego, odchodzą do lamusa, a na scenie teatrów lalkowych trwają gorączkowe poszukiwania niekonwencjonalnych środków wyrazu, a także nowego repertuaru.

W olsztyńskim spektaklu nie brak innowacyjnych rozwiązań scenograficznych, a fabuła utworu Woltera ukazana została w kilku wymiarach. Historia Kandyda jest dla Chalupovej pretekstem do podjęcia dyskusji na temat kondycji dzisiejszego młodego człowieka - zapaleńca, którym zawładnęło pragnienie zostania aktorem, a który, nieświadomy fałszu i brutalizmu świata, w który wchodzi, musi stopniowo się z nim zmagać. Kandyd stawia bowiem nieśmiałe kroki ku dorosłości i nabywa kolejne doświadczenia, w czym pomagają mu pozostali aktorzy - bohaterowie utworu Woltera, a może jedynie aktorzy? Wszystko jest tu wszak ujęte w klamrę próby generalnej, a sam spektakl to przybliża się to oddala od fabuły Wolterowskiego tekstu. Zabieg ukazania teatru w teatrze nie jest rzecz jasna konceptem nowatorskim, ale w przypadku olsztyńskiej inscenizacji pomógł reżyserce przedstawić wielowymiarowość dzieła Woltera. Akcja przebiega dwupłaszczyznowo. Z jednej strony widz śledzi "prywatne" poczynania aktorów, którym towarzyszą sceny symultanicznie odgrywane w teatralnej garderobie i wyświetlane na telebimie. Z drugiej strony obserwujemy losy i rozterki Kandyda, który jako jedyny uczestnik castingu otrzymuje rolę Kandyda. Już w tej chwili rodzi się pytanie o to, kogo tak naprawdę oglądamy na scenie i czyja historia stanowi oś fabularną olsztyńskiej inscenizacji.

Próba generalna i sama fabuła "Kandyda" nie tyle przeplatają się, co nakładają na siebie. Tomasz Czaplarski (Kandyd) odgrywa postać nieudolnego aktora, który stopniowo nabiera scenicznej ogłady, przeżywa miłość, trwogę, rozczarowanie i nagle rezygnuje ze wszystkiego. I choć okoliczności jego odejścia z teatru są zaskakujące, nie trudno domyślić się, że decyzja ta zrodziła się po prostu z głębokiej niezgody na to, jaki ten teatr jest.

Olsztyńska inscenizacja, obok interesująco opowiedzianej fabuły i ciekawych rozwiązań scenograficznych, ma jeszcze jedną mocną stronę - jest nią dowcip, z jakim opowiadana jest historia. Ciekawie poprowadzony jest także montaż krótkich, fabularnie zwartych scen. Jako przykład przytoczyć można tę, w której Pangloss ma zostać powieszony a Kandyd spalony, swoim kształtem i formą do złudzenia przypominającą kreskówkę. Pojawiają się także sceny rodem z telenoweli (wątek zamku Thunder-Ten-Tronck) oraz komedii slapstickowych (zabicie Żyda i Inkwizytora).

Reżyserka wraz z młodym czeskim scenografem Lukasem Kuchinką stawiają na różnorodność i wielość stylistyk. Podczas żonglowania konwencjami niestety nie udało się uniknąć pewnych potknięć. Style mieszają się i tak obok scen cieniowych, uproszczonych, pojawiają się multimedialne obrazy burzy, Eldorado i wojny. Wyświetlane z rzutników wybuchy, w swym przekazie szalenie realistyczne, dziwią w zestawieniu ze scenami, które potraktowano bardzo umownie. Tu Kandyd (przyszły aktor, a może młodzieniec w obliczu wojny?) jest bezradny i pozostawiony sam sobie. Jednocześnie na ekranie pojawia się współczująca twarz aktorki (Monika Gryc) w kostiumie pokojówki. Całości towarzyszy spokojna muzyka, silnie kontrastująca z dynamiką multimedialnych klisz. Nic z tego jednak nie wynika, a cała scena pozostaje w tym wypadku zestawem estetycznych obrazów. Jednak niespodzianką okazał się monolog Starej o odrzynaniu pośladka. Szalenie zabawna, bardzo dobrze zagrana, malownicza scena, jakże różna od tych potraktowanych z przymrużeniem oka i schematycznie.

Z kolei sceny ukazujące kulisy teatru, skądinąd także bardzo zabawne, pozbawione były często wyraźnej puenty. Miało to miejsce także w ostatniej scenie spektaklu. Bo cóż znaczą słowa, w których dowiadujemy się, że premiery nie będzie, bo nasz aktor - bohater, wychodzi ze sceny, z teatru? Do ostatniej chwili nie wiemy jako kto wychodzi, a także kto go do tego sprowokował. I kolejny paradoks: reżyser sam wciela się zgrabnie w różne postacie, a z drugiej strony kompletnie nie radzi sobie w chwili, w której już jako reżyser omawia z aktorami ich role. Natomiast aktorka z jednej strony odgrywa nieumiejętność zagrania roli Kunegundy, a z drugiej nie potrafi wyjść z tej roli nawet w garderobie teatralnej. Ale kto wie? Może właśnie taka idea towarzyszyła reżyserce: chęć ukazania, że nasz świat jest szalenie różnorodny i nieprzewidywalny, że brak w nim porozumienia i dialogu. I wreszcie, że nigdy nie wiadomo, kto właśnie nas reżyseruje, a także czy to, kim jesteśmy jest do końca tym, czym naprawdę jesteśmy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji