Artykuły

Spóźnione ciemności

"Król Jeleń" w reż. Giovanniego Pampiglione w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Gdy w przerwie naszego futbolowego boju z Kazachstanem Donald Tusk przegryzł energetyczny kabel i na stadionie Legii w Warszawie nastały egipskie ciemności, sięgnąłem po intonację boskiej Nelly, zwanej Demostenesem Pałacu Namiestnikowskiego, sięgnąłem i w krystalicznej polszczyźnie zapiałem: Der Donaldu, bite szprycha, łaj tiepier a nie wciera, łaj, na borsalino mła, łaj?!

Skąd wiem, że Donald gryzł? No nie żartujcie, że nie wiecie i się gubicie! Nie dworujcie sobie ze zdrowego rozsądku polskości prawdziwej! Tanich jaj nie czyńcie! Wiadomo albowiem: skoro gasną reflektory na stadionie Legii - kabel wysokiego napięcia niechybnie gryzł Tusk, Hanna Gronkiewicz-Waltz zaś złotą, niepokojąco intensywnie perfumą Krauzego pachnącą, szczękę sztuczną Tuska Tuskowi podtrzymywała. Amen i w ogóle - Bogurodzico dziewico...

Zresztą, żartujecie, czy nie żartujecie - rzecz w tym, iż moje pianie wcale nie boju naszego futbolowego tyczyło. Der Donaldu za gapiostwo karciłem nie z powodu nie nadającej się do oglądania pierwszej połowy zwarcia z Kazachstanem. Owszem, do przerwy mieliśmy jedną bramkę w plecy, ale przecież pewne było, że po przerwie Ebi (Euzebiusz Smolarek, świetne obie nogi) zdenerwuje się - i zdenerwował się! Der Donaldu karciłem więc nie za gapiostwo w sobotę. Narzeczem Nelly karciłem go za gapiostwo w piątek.

Gdyby otóż Der Donaldu energetyczny kabel Teatru Ludowego przegryzł w piątek wieczorem - z wyreżyserowanego przez Giovanniego Pampiglione "Króla Jelenia" Carlo Gozziego nie byłby jeleń aż taki. Gdyby światła zgasły - wreszcie zrobiłoby się jasno. Gdyby jelenia widać nie było - byłby do obejrzenia. Kto wie, może nawet z przyjemnością.

Nie idzie tylko o wygląd jako taki. Owszem, okraszenie smakowitych masek, co je sam Jan Polewka zrobił, okraszenie ich przybitą do dekoracji przeźroczystą tuleją, w której żaróweczki czasami migają tak, jak dekoracja pewnej zaprzyjaźnionej agencji na Sarego - to jest mocna rzecz, mocna, lecz do zniesienia. I do zniesienia też jest aktor Nosal, który dzięki wizji Pampiglionego - tym razem występującego nie tylko w roli reżysera, ale i scenografa oraz twórcy scenicznego ruchu - na żywo wygląda gorzej niźli jego gipsowa replika. W ogóle wszystko jest tu dla oka do zniesienia. Na upartego wszystko - oprócz jednego. "Śmierci".

Nie wiem, co reżyser mówił do aktorów, nie wiem też, jak - prosto? krzywo? po chińsku? - ale mowa ta ciemna być musiała, wręcz epitafijna, grabarza godna, gdyż przez dwie bite godziny (o tak zwanym haku nie wspominając) skądinąd żywi ludzie są na scenie litym konduktem. Ledwo dyszą. Wypatrują mchu na drzemkę. Nie wiem, co i jak Pampiglione marudził, że z baśni Gozziego, z tej pyszności commedii dell'arte, z tego romansu, gdzie ludzkie dusze magicznie przełażą z ciała w ciało, nie wyłączając cielska jelenia - zrobił przygotowania do stypy. Nie wiem i dziwię się, bo do dziś pamiętam migotliwość dzieła "Venezia, Venezia", które Pampiglione ongiś w Starym Teatrze zrobił.

Co się stało tym razem? Uczynił, co uczynił, gdyż znane mu są miody reżyserii "barterowej", ergo - wyreżyserował jak wyreżyserował, by pewien znany rektor w Italii sobie też coś poreżyserował, powiedzmy - w sierpniu przyszłego roku? Szkoda drążyć temat. Jest jak jest. A jak jest - widać niestety.

Gdy ktoś w tym jeleniu z sensem, z życiem, z ikrą nogą kiwnie - jest cud. Druh mój, znany krakowski birbant i hulaka, nie wiedzieć czemu usnąwszy "na popielniczkę" już przed początkiem przedstawienia, z krzykiem się zrywał, gdy wysokie ucho jego wyłapywało sunące ze sceny najlichsze sygnały sensownego istnienia. Ściśle mówiąc - zerwał się dwa razy. Gdy mianowicie wchodziła na scenę nie wiadomo co grająca Dominika Markuszewska, oraz gdy - mimo usilnych starań nie dowiedziawszy się, co ma grać - niknęła w kulisach. Plecy czmychającej Markuszewskiej były plecami ulgi.

I tak z każdym. Katorga wejść - radość wyjść. Martwota gestów dell'arte, trupiość melorecytacji, coś niby uparta dążność do żałobnej katatonii znad mogiły. Grali tak, jakby samym sobie nucili: Niech aniołowie zabiorą cię do raju... Szczebiocąc frazy Gozziego - w istocie mruczeli zawsze to samo i zawsze tak samo: Niech ci ziemia lekką będzie...

Tak, Der Donaldu przegryzł kabel nie ten, co trzeba, i nie wtedy, kiedy należało. Kolejny to dowód, że nie nadaje się na wodza naszego. Co by o comedii dell'arte mówić, bądź nie mówić, zawsze jest, zawsze była ona, zawsze będzie po stronie radości, lekkości, błysku. Gdy w aktorach jest smutek, ołów i żałobne koronki, gadanie o fabule, nazywanie smaków opowieści Gozziego, jakieś zabawy w pokazywanie różnic między teatrem Gozziego i teatrem Goldoniego - nie ma sensu. Zostaje tylko prośba o ciemność ocalającą twarze. I wiara w potęgę zapomnienia.

Owszem, Pampiglione niech zapomni, że to wyreżyserował (zwłaszcza, że tego nie wyreżyserował). Polewka niech zapomni, że piękno swej plastyki w gwizdek puścił. Aktorzy niechaj życiem się zajmą. Suflerka Martyna Rezner-Bojdo niechaj do domu idzie spokojnie. Der Donaldu zaś niech nie przegryza bez sensu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji