Artykuły

Nie ma pokolenia trzydziestolatków

- Nie ma czegoś takiego jak pokolenie trzydziestolatków. Jest się pokoleniem, kiedy ma się dwadzieścia parę lat. Kogo dziś obchodzą trzydziesto-, czy czterdziestolatki? Nie interesuje mnie bycie gwiazdą grupy rówieśniczej - mówił dramaturg i reżyser PRZEMYSŁAW WOJCIESZEK przed premierą "Zaśnij teraz w ogniu" w Teatrze Polskim we Wrocławiu.

Magdalena Talik: Na plakacie "Zaśnij teraz w ogniu" jest napis "Wojcieszek 6". A przecież wyreżyserował Pan już siedem przedstawień.

Przemysław Wojcieszek: Tak, ale to szósty spektakl autorski. W związku z dużą ilością pomysłów mam teraz potrzebę, aby skupić się tylko i wyłącznie na własnych projektach. To szósta rzecz, która jest tylko moja i chciałem zobaczyć, czy ten ciąg wypowiedzi artystycznych układa się w jakąś spójną całość. Nad "Zaśnij teraz w ogniu" pracowałem bardzo długo, bo cztery miesiące. Powstała duża forma, która ma dwie i pół godziny. Myślę, że zajmująca. Jestem ostrożnie optymistyczny, jeśli chodzi o ten projekt.

Dlaczego dopiero teraz robi Pan sztukę we Wrocławiu, gdzie Pan od lat mieszka?

- Mieszkam i będę mieszkał. Lubię Wrocław, bardzo dobrze się tu żyje. Ale wcześniej nikt mi nie proponował pracy, a nie mam zwyczaju chodzić i o nią pytać. Raczej otrzymuję propozycje. Z różnych powodów żaden wrocławski teatr takiej przez dłuższy czas nie przedstawił.

Ale podobno swój tekst "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" pokazywał Pan Krystynie Meissner, dyrektorowi Teatru Współczesnego, i odmówiła wystawienia go.

- Dobrze się stało, bo to nie jest scena, na której chciałbym pracować. Interesuje mnie współczesny dramat, który w tym teatrze nie istnieje. Ale rzeczywistość jest dynamiczna i ciągle się zmienia. Kiedy dyrektorem Teatru Polskiego został Krzysztof Mieszkowski, od razu do mnie zadzwonił i zaproponował zrobienie nowego projektu. Chętnie się zgodziłem, bo tak naprawdę to jedyny teatr dramatyczny we Wrocławiu i jedna z najważniejszych scen w Polsce. Ma fantastyczny zespół, zwłaszcza młodych aktorów. W obsadzie "Zaśnij teraz w ogniu" mam dziesięć osób, z czego tylko dwie są reprezentantami pokolenia rodziców - pięćdziesięciolatków. Cała reszta to bardzo młodzi ludzie.

Nowy spektakl jest reklamowany jako szekspirowska historia miłosna. Sztuki Szekspira kojarzą się z brakiem happy endu, a Pan lubi szczęśliwe zakończenia.

- I to bardzo, ale nie zdradzę finału "Zaśnij teraz w ogniu", bo nikt nie będzie chciał go oglądać. Powiem jedynie, że historia zaczyna się jak odcinek serialu o aktorach i w trakcie zamienia się w zupełnie inny rodzaj opowieści. O znaczeniu i sensie aktorstwa, o odpowiedzialności, etosie, o tym, co się wiąże z tym zawodem, czy to wszystko jest naprawdę, czy jest tylko fikcją. Wielkim plusem sztuki jest jej dynamika. Bohaterowie to dziesięć splecionych ze sobą postaci w kilku równolegle prowadzonych historiach. To, jak dotychczas, mój najdłuższy i, myślę, najdojrzalszy spektakl. Olbrzymią siłą, która dodatkowo pcha wszystko z impetem do przodu, jest też, oprócz aktorów, zespół Contemporary Noise Quintet, który gra na żywo w trakcie spektaklu. Jestem ciekaw jak się sprawdzi ten pomysł. W przypadku zespołu Pustki w "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" zadziałało świetnie. Myślę, że muzyka jest tak barwna, że przeniesie widzów na nieco wyższy poziom.

Skąd tytuł spektaklu - "Zaśnij teraz w ogniu"?

- To jak zwykle tytuł piosenki. Tym razem "Sleep Now In The Fire", który ukradłem zespołowi Rage Against The Machine i wplotłem w tę opowieść. Pojawia się w historii głównego bohatera. I myślę, że jest trafiony.

W tej chwili chyba bardziej angażuje się Pan w teatr niż w film.

- Niezupełnie, bo już za dwa miesiące robię film oparty o tekst, który był moim debiutem teatralnym.

Czyli wreszcie "Made in Poland" na ekranie?

- To będzie dosyć mocna przeróbka tej opowieści. Zobaczymy nieco odmienną historię z inną obsadą.

A zarzekał się Pan, że utrzyma w filmie aktorów znanych z legnickiego spektaklu.

- Ale od premiery "Made in Poland" minęły trzy lata i spektakl jako projekt teatralny jest właściwie zamknięty. Pojawiały się pomysły, by do niego wrócić, ale nie wiem, czy to ma sens. To było zbyt ważne przedstawienie, by odcinać od niego kupony. Zresztą ciekawe jest też, że "Made in Poland" tak dużo namieszał, a był grany niewiele ponad rok. Głównie z tych powodów, że część aktorów wyjechała do pracy do Warszawy.

Czy na ekranie zobaczymy Eryka Lubosa w roli Bogusia albo Janusza Chabiora jako jego nauczyciela?

- Nie mogę niczego zdradzać. W tej chwili zamykamy obsadę i zaraz po premierze w teatrze zabieram się za film. Powinienem zrobić sobie urlop, ale po prostu nie potrafię. Spróbujemy to zmontować na styczeń, bo, jeśli się uda, chcielibyśmy pokazać "Made in Poland" na dużym europejskim festiwalu.

Od festiwalu zresztą zaczęła się kariera tego scenariusza, bo najpierw zdobył Pan za niego nagrodę w amerykańskim Sundance, potem zrobił Pan sztukę. Nikt nie chciał wtedy zaryzykować i wyłożyć pieniędzy na film?

- To była straszna kolubryna. Aż 130 stron tekstu w wersji pierwotnej. Potem dużą część zrealizowałem w teatrze a teraz w kinie chcę połączyć to, co już opowiedziałem z tym, czego jeszcze nie było i co dopisałem. Jestem ciekaw wyniku i cieszę się, że do tej realizacji w ogóle doszło. Jest u nas trochę dziwnie, że filmowców nie uznaje się za artystów, a jeśli już, to nieprędko. Wystarczyło natomiast zrobić spektakl w teatrze, by tekst został doceniony i uznany za ważny.

Mówił Pan kiedyś, że tylko przy reżyserowaniu "Made in Poland" w teatrze jeden jedyny raz czuł Pan niesamowitą magię.

- Zawsze się ten pierwszy raz pamięta najlepiej. Ja miałem to szczęście, że i pierwszy film, i pierwszy spektakl okazały się dobre. Lubię "Głośniej od bomb" i myślę, że to mój najlepszy film. Tak samo jest z "Made in Poland", bardzo go przeżywałem, bo zupełnie nie miałem pojęcia, jak się reżyseruje w teatrze. Nauczyłem się tego w praniu i prawdę mówiąc, uważam to za najlepszą metodę w pracy.

Czego Pana nauczyło reżyserowanie w teatrze?

- Zacząłem od siebie więcej wymagać jako od artysty, reżysera, czy dramaturga. Czasem to pomaga, innym razem przeszkadza. Film i teatr mają dwie różne widownie, które w niewielkim stopniu się pokrywają. W teatrze można sobie pozwolić na bardziej radykalne wypowiedzi artystyczne, m.in. dlatego, że presja finansowa jest dużo mniejsza. Taki mocny, wieloznaczny projekt jak "Zaśnij teraz w ogniu" nie miałby szansy w kinie. Choćby przez swoją objętość, ale także przez to, w jak bardzo surowy sposób portretowany jest w nim świat.

W jednej ze scen "Zaśnij w ogniu" jest dyskusja o aktorstwie - tym klasycznym, czyli związanym z teatrem, i komercyjnym, serialowym. Po której Pan jest stronie?

- W tym sporze po stronie teatru. Mam to szczęście, że w przeciwieństwie do wielu moich kolegów filmowców, nie muszę pracować dla telewizji. Nie realizuję reklam, seriali, bo mnie to nie interesuje. Mam w tej chwili komfort, bo robię tylko swoje projekty. Tworzenie wszystkiego od zera jest tym, co mnie najbardziej kręci.

To dlatego, kiedy reżyserował Pan "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" według tekstu Doroty Masłowskiej ostro się sprzeczaliście?

- Nasze drogi dosyć szybko się rozeszły, a pracę nad spektaklem wspominam jako piekło. Myślę, że nieprędko wrócę do pomysłu, by robić cudze rzeczy, a już na pewno nie autorów żyjących i takich, którzy mogą przyjechać i zobaczyć jak pracuję. To jest niedopuszczalne. Powinni pojawić się tylko na premierze. Jeśli w ogóle. Lubię ten spektakl, chociaż nie podobał się krytykom. Od tamtej pory zacząłem numerować swoje Wojcieszki, by nie zapomnieć, że powinienem realizować przede wszystkim swoje rzeczy. Bo tylko to rozwija mnie, popycha do przodu.

Zapowiadał Pan kiedyś swój nowy projekt teatralny "Jesteś mój, grubasku" o dwóch górnikach z Wałbrzycha, którzy jadą na wybrzeże a po drodze spotykają kobiety swojego życia. Co się z nim stało?

- Pisałem tekst, zaczęło to dobrze wyglądać, ale kiedy przyjechałem do Wałbrzycha, poznałem to miasto, zobaczyłem, że górnicy są trochę inni od moich wyobrażeń, a miejsce też jest fascynujące, zrozumiałem, że nie chcę historii o ucieczce z niego, ale o ludziach, którzy tam mieszkają. Tak narodziła się opowieść o romansie księdza z prostytutką, z której powstał potem spektakl "Ja jestem Zmartwychwstaniem". Jeśli chodzi o "Grubaska", myślę, że wrócę do pomysłu, bo wiele osób mnie o to pyta. Nie wiem tylko czy w Wałbrzychu. Problemem jest to, że mam w głowie sześć, siedem kolejnych Wojcieszków i nie wiem, gdzie i kiedy uda mi się je zrealizować. Chcę też wrócić do filmu po trzech latach urlopu. To inny rodzaj energii, spotkania z aktorem.

Uważa się Pan za przedstawiciela pokolenia trzydziestolatków?

- Nie ma czegoś takiego jak pokolenie trzydziestolatków. Jest się pokoleniem, kiedy ma się dwadzieścia parę lat. Kogo dziś obchodzą trzydziesto-, czy czterdziestolatki? Nie interesuje mnie bycie gwiazdą grupy rówieśniczej. Chcę kreować własny świat przefiltrowany przez moją wrażliwość. I cieszę się kiedy ta wypowiedź wchodzi w relację w doświadczeniem życiowym widza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji