Artykuły

Ibsen pokrajany w plasterki

"Peer Gynt. Szkice z dramatu Henryka Ibsena" w reż. Pawła Miśkiewicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Najbardziej z całego przedstawienia "Peer Gynt" utkwiły mi w pamięci stopy chodzącego boso Krzysztofa Dracza. A utkwiły dlatego, że siedziałam bardzo blisko, w pierwszym rzędzie, można powiedzieć na dotknięcie ręki, a raczej na przydepnięcie stopy, co miałam ochotę parę razy uczynić. Nie zrobiłam tego, bo miałam na nogach szpilki, co dałoby się we znaki aktorowi tak, że pewnie nigdy już na scenie nie zdjąłby obuwia. A przecież Krzysztof Dracz jako aktor utalentowany z pewnością nadal będzie obsadzany przez wielu reżyserów, co do których jednak nigdy nie wiadomo, jakim pomysłem zabłysną i czy znowu nie każą aktorowi grać boso. Ponadto nie koncentrowałabym tak swojej uwagi na bosych stopach aktora, gdyby przedstawienie było interesujące.

Ale nie było, choć reżyser Paweł Miśkiewicz bardzo się starał. Zaczął od tego, że dramat Henryka Ibsena z 1867 roku posiekał na plasterki, tak jak się robi sałatki. Nie wszystkie jednak plasterki wrzucił do tej sałatkowej miseczki. Wybrał tylko niektóre, ale czym się kierował przy wyborze, trudno powiedzieć. Na pewno nie walorami smakowymi. Nie jestem pewna, czy sam wie, myślę, że poszedł na tzw. żywioł. Potem dorzucił kilka myśli wybranych z różnej literatury dziewiętnastowiecznej (i nie tylko) i rozmnożył tytułowego bohatera Peera Gynta na pięć osób. Tak więc zamiast jednego, mamy tu pięciu Peerów przebywających jednocześnie na scenie. Dobrze, że choć tej samej płci. Nie mają oni jednak ze sobą nic, ale to zupełnie nic wspólnego, choć w zamyśle reżysera - jak wszędzie podaje - jest to niby pokazanie kilku aspektów tego samego bohatera. Ale kto w to uwierzy? Ja nie.

Bo co łączy na przykład Krzysztofa Dracza (najbardziej wiarygodnie poprowadzona rola) jako Peera z Marcinem Trońskim - Peerem? A Trońskiego z Adamem Ferencym - Peerem? Ferencego zaś z Krzysztofem Baumanem - Peerem a Baumana z Mariuszem Benoit - Peerem? Nic. Bo to, że reżyser w ten sposób pragnął pokazać tego samego mężczyznę w różnych okresach jego życia, przecież nie wyklucza pewnej podstawy, pewnej tożsamości bohatera, która bez względu na miejsce i wiek Peera jest wartością stałą, niemal genetycznie zakodowaną. Nawet, jeśli bohater znalazł się w "psychiatryku", gdzie pensjonariusze obierają go cesarzem, o czym marzył, to - logicznie rozumując - nawet wtedy jest przecież choć jeden element wspólny, tożsamy z jego pozostałymi wcieleniami. Tutaj niczego takiego nie ma. Zresztą logiczne wynikanie scen wzajemnie z siebie czy logiczna motywacja relacji między pięcioma wersjami niby alter ego bohatera to rzecz, której próżno by tu szukać.

Zamiast tego reżyser w ramach dowartościowania swej reżyserskiej osoby postawił na wykład naukowy zawierający w zasadzie wciąż to samo powtarzające się pytanie, oczywiście natury filozoficznej: kim jest człowiek, a zwłaszcza mężczyzna. Kobiety zaś tworzą tu jedynie tło dla pięciu Peerów. Ale owo tło bywa w kilku scenach tak wyraziste, że przebija głównego (głównych) bohatera, jak na przykład Danuta Szaflarska [Barbara Krafftówna - przyp. www.e-teatr.pl] w roli matki. Aktorka nie musi nawet mieć do wypowiedzenia wielu kwestii. Wystarczy, że posadzona przez Peera na podwyższonym postumencie delikatnie kiwa nogami i spoglądając na swego syna scenicznego, ma taki wyraz twarzy, iż my już tylko na nią patrzymy. To jest ten element komiczny w spektaklu. Ale jest też dramatyczno-wzruszeniowy, kiedy wraz z Mariuszem Benoit siedzi na ławeczce i wiedząc, że to już ostatnie jej chwile na ziemi, pozwala synowi snuć pełną fantazji baśniową opowieść, jak to razem jadą do pałacu. To najpiękniejsza scena w spektaklu i najbardziej wymowna.

Pozostałe kobiece postaci, jak na przykład Solvejga grana przez Jadwigę Jankowską-Cieślak, mogłaby tu znakomicie zaistnieć, gdyby reżyser pozwolił aktorce na więcej aniżeli na zaledwie kilkakrotne przejście przez scenę z pytaniem, kiedy Peer wróci. Solvejga jest u Ibsena obok matki najważniejszą postacią w otoczeniu Peera. Jej niezachwiana miłość do Peera oraz wiara, że wróci i nadzieja na jego nawrócenie, przynoszą owoce w postaci przemiany pozytywnej Peera powracającego niczym syn marnotrawny. Ale reżyser uznał to widocznie za banał i postanowił uraczyć widza rozmaitymi atrakcjami. Prawdę mówiąc, w przeciwnym razie publiczność przespałaby ten spektakl. A już wiele na to wskazywało.

Przedstawienie rozpoczyna się i trwa przez długi czas na foyer teatru, którego wystrój wskazuje na to, że jesteśmy w muzeum techniki i historii naturalnej. Między dwiema pokaźnymi kolumnami ustawiono stół, na nim mikrofon, a za stołem zasiadło pięciu Peerów. Przez dobre dziesięć minut, a może i więcej, panowała cisza, nikt nic nie mówił, nikt nic nie robił, jedynie patrzyliśmy wzajemnie na siebie: my na aktorów i aktorzy na nas. Kiedy już zaczęły nam, widzom, głowy chylić się ku pozycji wyraźnie sennej, padły ze sceny pierwsze słowa: "człowiek, mężczyzna". A dalej były już rozważania, kim jest człowiek. I tu - jak powiedziałby Tadeusz Kotarbiński - nastąpiła silna przewaga namysłu nad dramatycznością, co z kolei wywołało grymas znudzenia na twarzach publiczności. Reżyser więc wprowadził rozmaite atrakcje: wdrapywanie się aktora na kolumnę, wtargnięcie stada małp, przejście do dużej sali, gdzie rzędem ustawiono jelenie na rykowisku, scena z trollami i trollówną (Katarzyna Figura) itd., itd. Jeśli Państwo zapytają, jaki jest sens tego wszystkiego, odpowiem, że nie wiem. Ale może reżyser wie.

***

Sprostowanie

W "Peer Gyncie" gra Barbara Krafftówna.

Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego w mojej środowej recenzji spektaklu "Peer Gynt" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, zachwycona doskonałą rolą Barbary Krafftówny jako Matki, zamiast nazwiska pani Barbary Krafftówny wpisałam nazwisko pani Danuty Szaflarskiej. Obie Panie, wspaniałe aktorki, o diametralnie różnym emploi, najserdeczniej przepraszam. Gdyby to jeszcze był prima aprilis, wówczas miałabym jakieś usprawiedliwienie. A tak... Liczę wszakże na poczucie humoru Pani Barbary, Pani Danuty i Czytelników.

Skruszona Temida Stankiewicz-Podhorecka

Nasz Dziennik nr 232/04.10.2007

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji