Kalinka, kalinka, kalinka maja
Stara anegdota mówi, że wiekowy jubiler dawał kamień nieopisanej piękności do przecięcia najmłodszemu ze swych czeladników. On nie wie, ile to warte - tłumaczył - jemu ręka nie zadrży. Od paru sezonów ćwiczymy w polskim teatrze nieco zmienioną wersję tamtej przypowieści. Najzdolniejszy czeladnik bez oporu sięga na półkę po skarby. Patrzcie, z jaką gracją prowadzi laubzegę - ekscytują się zgromadzeni wokół jubilerzy - jak zmyślnie dobiera narzędzia. Cóż z tego, że cięcie wychodzi mu w końcu koślawo?
Od dziesięcioleci scena nie pamięta twórcy tak noszonego na rękach jak młody Ślązak, absolwent krakowskiej szkoły teatralnej, Grzegorz Jarzyna. Czego dotknął, zamieniało się w złoto: w uznanie, nagrody, aplauz. Hymny ku jego chwale głosili nie tylko krytycy bliscy pokoleniowo, skorzy do lansowania wschodzących wielkości; wyrazy szacunku płynęły także ze strony uznanych mi-strzów w zawodzie. W efekcie nieledwie debiutant mógł z miejsca poszczycić się kompletem bezprecedensowo jednomyślnych nominacji do Paszportu "Polityki". Nasza nagroda stała się zaś początkiem tryumfalnego rajdu, w trakcie którego Jarzyna kosił - i kosi nadal - wszelkie możliwe laury sceniczne. Jego sława sięgnęła poza granice kraju, europejskie festiwale zaczęły wpisywać w ciemno do repertuarów jego prace, także te dopiero przygotowywane. I nawet malkontenci, którym - jak niżej podpisanemu - zdarzało się marudzić, zaczynali od komplementów, w których nie było ani kurtuazji, ani zdawkowego poklepania po ramieniu.
Albowiem Grzegorzowi Jarzynie niepodobna odmówić talentu! Ilu dałoby się wskazać adeptów sztuki scenicznej dysponujących od początku tak oryginalnym, rozpoznawalnym na kilometr charakterem reżyserskiego pisma? Niewielu kolegów po fachu, nawet po latach, umie równie lekko, harmonijnie wiązać epizody, "lepić" przedstawienie, mało kto może się poszczycić tak organicznym wyczuciem rytmu widowiska. Jarzyna ponad wszelką wątpliwość hoduje w sobie specjalny, rzadki zmysł teatru. Aliści sztuka sceniczna to nie tylko olśniewające obrazy i podskórny rytm. To także myśl interpretacyjna. Z nią zaś u szefa artystycznego warszawskich Rozmaitości bywa niestety krucho.
I było krucho zawsze, choć zachłyśnięci apologeci nie bardzo mieli ochotę to przyznać. Było krucho w "Bziku tropikalnym", gdzie Horst d'Albertis (Jarzyna każdą realizację podpisuje innym pseudonimem) topiąc widowisko w narkotycznym transie wyciął przy okazji Witkacemu pointę, gdy nie pasowała mu do obrazka. Było krucho w krakowskiej "Iwonie, księżniczce Burgunda", która z reżyserskiej poręki Horsta Leszczuka zmieniła się w melodramę o ślicznym kopciuszku, stłamszonym przez zazdrosny dwór i lewitującym potem po śmierci jako wcielenie niepokalanego uczucia. Krucho było i w "Magnetyzmie", po premierze którego dobrotliwie perswadowałem pannie Sylwii Torsh (podszywając się pod jej stryja), że Fredro dalibóg nie powinien służyć legitymizacji współczesnego chamstwa i gruboskórności jako rzekomo jedynych metod realizacji porywów serc. Stosunkowo najlepiej udały się Brokenhorstowi "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie..." w Dramatycznym - dramat Brada Frazera nie stawiał wyszukanych wymagań. Ale targnięcie się na "Doktora Faustusa" we wrocławskim Polskim (afisz podpisał niejaki Das Gemuse) skończyło się klęską totalną, poczynając już od adaptacji arcydzieła Manna.
Jakiż pęd samobójczy kazał Grzegorzowi Jarzynie brać się, po tak zimnym prysznicu, za kolejny tak niesłychanie wymagający utwór epicki - za "Idiotę"? Przecież było oczywiste, że struktura tej olbrzymiej powieści będzie nader oporna wobec uscenicznienia. Na rozgałęzioną fabułę, pełną nieoczekiwanych zwrotów, postaci pobocznych i dygresji Dostojewski nakłada, jak wiadomo, siatkę namiętności czworga głównych bohaterów, namiętności rozwibrowanych do szaleństwa, nieokiełznanych, niekiedy wymykających się logice - a na nie z kolei nakłada się plan symboliczny utworu, czyniący z Myszkina figurę nowego, ułomnego odkupiciela grzesznego świata, z Rogożyna - ciemny rewers księcia, z krążącej między nimi Nastazji - niedosiężny absolut i ofiarę jednocześnie. Trzeba wielkiej dyscypliny i precyzji myślowej, żeby na tak rozległym polu znaczeniowym wytyczać sobie domeny i prowadzące do nich ścieżki. Tymczasem teatralny kształt "Księcia Myszkina" w Rozmaitościach zdaje się świadczyć, iż stopień skomplikowania materiału literackiego przywiódł reżysera (tym razem podpisującego się Mikołaj Warianow) do całkowitej dezorientacji. Niepodobna odczytać w spektaklu żadnego logicznego, jasno tłumaczącego się wyboru płaszczyzny interpretacyjnej, o selekcji wątków i epizodów zda się decydować czysty przypadek. Jedynie samo widowisko toczy się dynamicznie i wartko. Dokąd?
Przez dobre półtora aktu oglądamy nieco chropawą, niewyszukaną komedię obyczajową, bardziej z Gogola niż z Dostojewskiego. Bryluje w niej Joanna Żółkowska (mało lotna generałowa Jepanczyn), efektownie błaznuje Marek Kalita (Ferdyszczenko); postacie w powieści drugo - i trzeciorzędne przebojem wdzierają się na plan pierwszy, ten bowiem został oddany walkowerem. Zawodzi Nastazja Magdaleny Cieleckiej: niema nic magnetycznego, ekscytującego w tej zimnej, nieco prostackiej kobiecie, skupionej na obnoszeniu imponujących sukien (przebićrka w każdym wejściu). Wlokący się za nią jak cień Rogożyn (Robert Więckiewicz) zda się jedynie bladym, biernym amancikiem, szokująco bezbarwnym wobec krwistości pierwowzoru. Wszelkiej charyzmy wyzbył się Myszkin, postać w powieści kluczowa, jurodiwy szaleniec, odpowiadający chlebem na kamienie: świetnemu zwykle Cezaremu Kosińskiemu przychodzi z szopą blond włosów i głupawym uśmiechem Stana Laurela grać idiotę tout court - i epileptyka; atak padaczki aktor opracował perfekcyjnie. Aleksandra Popławska nie bardzo potrafi znaleźć właściwy ton dla agresywno-obronnych szpileczek Agłai. Fascynujące natury z powieści redukują się na scenie do wymiarów płaskich dziwaków. A przecież ich nieziemska psychologiczna szamotanina mogłaby się stać niebywale gorącym materiałem scenicznym - gdyby ją chcieć (i umieć) precyzyjnie rozpisać na sytuacje i zadania, podeprzeć inscenizacyjnie i na niej skupiać uwagę widza.
Po co jednak tak się męczyć, skoro można "dreszcz metafizyczny" wywołać o tyleż prościej: czerwonym reflektorem rzucającym snop światła na twarz aktora, nastrojową (skądinąd znakomitą) muzyką Pawła Mykietyna, różnokolorowymi plamkami świetlnymi miotanymi z wymyślnej aparatury tudzież animacjami komputerowymi, na przykład obrazem straszliwych oczu znacząco wpatrzonych w widownię?
Jest w "Idiocie" pamiętna scena, kiedy dwaj mężczyźni spotykają się nad trupem kobiety, od której hipnotycznego wpływu nigdy nie potrafili się uwolnić, o którą rywalizowali tłumiąc i pseudonimując ową rywalizację, którą w końcu zabili, mordując jednocześnie swoją miłość i swoje nadzieje, i siebie samych. Przed laty Andrzej Wajda całe świetne przedstawienie zbudował na tej jednej, jedynej sytuacji, każąc Rogożynowi i Myszkinowi improwizować spowiedź na tle kotary, za którą miała leżeć - niewidoczna - Nastazja. Mistrz wiedział, że istotą adaptowania epiki jest poszukiwanie ekwiwalentu tematu - nie zaś ilustrowanie akcji; konstruował zamkniętą sytuację, pozwalającą widowni wpaść jednym susem w samo sedno dzieła. Opisana scena jest w warszawskim spektaklu jedną z wielu sekwencji, równoprawną z rozmaitymi wygłupami. Trwa króciutko. Spod płachty sterczą stopy zmarłej, mężczyźni kładą się po obu stronach zwłok, elektryk rozświetla wszystkie mosty sceniczne do oślepiającego blasku. I już, już, koniec czuwania, żeby przypadkiem nie znudzić widzów sekundą bezruchu. Po czym bucha z głośników tęskna pieśń o Rosji, patetyczna, wykonywana miękkim, słodziutkim radzieckim barytonkiem. Dalibóg, dobrze, że nie "Kalinka", w którą publiczność włączyłaby się pewnie rytmicznymi oklaskami i śpiewem. Porównanie między "Nastazją Filipowną" w Starym a dzisiejszym "Myszkinem" wypada żałośnie i kompromitujaco nie dlatego, że Jarzyna nie ma rangi, pewności siebie i klasy Wajdy. Wypada rozpaczliwie, ponieważ dzisiejszy interpretator Dostojewskiego nie widzi powodu zadawania sobie pytania co dla niego, dla jego czasów, dla jego widowni miałoby być sednem! Nie widzi takiej potrzeby, sprowadza swój talent do uruchamiania błyskotek.
Na widowni Rozmaitości zasiedli wysłannicy kolejnych europejskich festiwali, pragnący spektakl (zakontraktowany już w postaci kota w worku do Awinionu) zaprosić do siebie. Prawdopodobnie im się uda. Warszawski "Książę Myszkin" ma w sobie doprawdy wiele przymiotów, zwłaszcza dla nie-rozumiejącej po polsku i niechętnej zbytnim komplikacjom widowni. Ma efektowną, uniwersalną scenografię Magdaleny Maciejewskiej, toczy się bez raf, świetnie daje się oglądać. Ma sporo gadgetów i atrakcyjek: wspomniane komputerowe animacje, krzesła wyjeżdżające ze ściany etc. Trafia w rusofilskie nastroje, ma znany tytuł, mile łechcący snobizm festiwalowej widowni. I tylko jednego nie ma: sensu. Być może idą takie czasy, że do nieobecności tego elementu podczas teatralnych wieczorów trzeba się będzie pospiesznie zacząć przyzwyczajać.