Kurier Warszawski
DZIŚ BOWIEM O JESZCZE JEDNYM WAŻNYM PRZEDSTAWIENIU: o adaptacji "Małej apokalipsy" Konwickiego, dokonanej przez Krzysztofa Zaleskiego dla teatru Ateneum. Chociaż - to niezupełnie tak. Ta adaptacja została zrobiona znacznie wcześniej, miał ją wystawić Teatr Dramatyczny na otwarcie dyrektury Zbigniewa Zapasiewicza, najpierw jednak zgłosiła swoje zastrzeżenia cenzura, potem odszedł z Dramatycznego Zaleski, no i dopiero tu i teraz, w Ateneum, mógł zrealizować swój projekt, na szczęście z tym samym aktorem, którego od początku wymarzył sobie na głównego bohatera: z Gustawem Holoubkiem.
"Mała apokalipsa". Powieść napisana bodaj przed dziesięciu laty i wydana wówczas w tzw. drugim obiegu (w "pierwszym" ukazała się dopiero przed paru miesiącami) była rozchwytywaną przez czytelników ponurą - zarazem i tragiczną, i groteskową - wizją Polski w stanie kompletnego rozpadu. Była to, jak się okazało, wizja zaiste prorocza, a rzeczywistością stała się znacznie szybciej, niż przewidywał to autor. Dziś zatem odbieramy ją inaczej: chyba mniej nas przeraża, bo wszystko już zdążyliśmy poznać z autopsji, i chyba mniej nas bawi, bo zbyt jesteśmy tą autopsją zmęczeni i osaczeni. Spytacie Państwo - gdzież ta rzeczywistość, jeśli tak bardzo zmieniły się czasy: protestować można dziś w Sejmie, albo na ulicy, niekoniecznie używając do tego benzyny, ubecja nie chodzi już dysydentom po piętach, niewygodnych sekretarzy KC nie zamyka się już w zakładach psychiatrycznych...
To, oczywiście, prawda. Niemniej prawdą jest także, iż pozostało w nas jeszcze wiele, reliktów tamtych czasów. Pozostała mentalność zniewolonego narodu, pozostało rozwydrzenie chamstwa siedzącego na pieniądzach, pozostał brud, szarość życia, codzienna udręka, I dlatego "Mała apokalipsa" nie jest je-szcze powieścią historyczną, lecz stale jeszcze powieścią wziętą z życia. Koszmar społecznej degrengolady wcale nas nie opuścił; nie wypleni się tego w tydzień, nie wypleni w rok. Oby udało się to w dziesięć lat!
Holoubek grając człowieka świadomie przeżywającego ostatni dzień swego życia, przyjął postawę całkowitej rezygnacji i zobojętnienia: słucha innych, jakby ich nie słuchał, mówi - jakby myślał już całkiem o czym innym, jest w gruncie rzeczy nieobecnym wśród nas, z rzadka decydując się na podniesienie głosu czy kpiącą odpowiedź. Jest zbyt udręczony życiem, aby miał ochotę na cokolwiek, nawet gdy mówi do Nadieżdy, że ją kocha, mówi to jak automat, samemu w to nie wierząc; w gruncie rzeczy jest mu to wszystko zupełnie obojętne. Nadieżdę gra Maria Pakulnis - w burzy miedzianych włosów, z mocnym, lecz nie przerysowanym wschodnim akcentem, z egzaltowanymi zmianami nastroju; to również interesująco ustawiona i poprowadzona rola. A o kim jeszcze koniecznie trzeba wspomnieć z ponad dwudziestoosobowej obsady? Na pewno o Leonardzie Pietraszaku, w znakomitej roli Reżysera filmowego, na pewno o Marianie Opani - jako Ryśku i jego bracie bliźniaku, na pewno o Janie Kociniaku i Wiktorze Zborowskim - Kucharzu-ubeku...
To ważny spektakl. Adaptacja i reżyseria Zaleskiego niewiele gubiąc z wątków powieści Konwickiego i bodaj niczego z jej politycznych treści, jest zwarta, rozgrywana w jednej dekoracji w bardzo dobrym tempie; każda z postaci symbolizuje jednoznaczną, wyraźnie określoną postawę wobec życia, stanowi charakterystyczny typ, z jakim każdy z nas zetknął się już gdzieś, kiedyś - jeśli nie osobiście, to na ekranie TV. Trudno zresztą, żeby było inaczej, bo przecież te postacie, no "to Polska właśnie". Każda też zagrana na pograniczu groteski, po trosze nas bawi, po trosze wzbudza grozę.
Czyli Ateneum znów w natarciu. Co powiedzą na to, lub co już powiedziały inne warszawskie teatry? O tym w następnym Kurierze.