Po "Miłości na Krymie"
Teatralny afisz przedstawia wielkie czerwone serce przebite czarną zadrą. Jeżeli ktoś zaangażował się w twórczość Sławomira {#au#87}Mrożka{/#}, może poczuć się zraniony.
Najnowsza sztuka naszego klasyka dramaturgii współczesnej została ukończona 13 czerwca 1993 roku, po 6 miesiącach pracy. Mrożek pisał rosyjską "Miłość na Krymie" na swoim meksykańskim rancho "La Epifania" (Objawienie) na zamówienie Teatru Starego w Krakowie oraz Teatru Współczesnego w Warszawie. Nie uchodzi dopytywać się o koszty tego przedsięwzięcia, ale wyniki akcji promocyjnej już są obiecujące. "Miłość na Krymie" już osiągnęła najwyższe wyróżnienie na zamkniętym w Paryżu konkursie dramaturgicznym, do którego Sławomir Mrożek został... zaproszony jako autor i obywatel francuski.
Pasjonująca jest lektura listów pisanych przez autora do krakowskich mecenasów (dyrektora Tadeusza Bradeckiego i mrożkofila Józefa Opalskiego), które opublikowano w programie teatralnym. Poznajemy w nich akty tworzenia "Miłości na Krymie"; co nieco odciąga uwagę od tego, co dzieje się na scenie.
W ujawnionej korespondencji Mrożek wykłada swoją strategię promocyjną, polegającą m.in. na "pobudzaniu ciekawości przez tych, którzy coś wiedzą, ale nie wiedzą wszystkiego i lubią oznajmiać ludziom, którzy nie wiedzą nic: 'A ja coś wiem'". Idąc dalej tropem autorskich sugestii (iż "zadyma" wokół dzieła może dokonać wszystkiego) trzeba przestudiować program teatralny z większą niż zwykle uwagą. Oto widzimy zdjęcie autora na pokładzie "Lensowietu" podczas rejsu czarnomorskiego wzdłuż Krymu w 1956 roku. Program zawiera wywiady z autorem, jego wykłady, dysertacje - które w sumie składają się na prolegomenę i wprowadzenie do "Miłości na Krymie". Po czymś takim czytelnik i widz długo będzie się zastanawiał, zanim uwierzy w to, co sam zobaczył na scenie.
Tragikomedię na deskach Teatru Starego wyreżyserował Maciej Wojtyszko, który zgodził się spełnić wyjątkową klauzulę autorską. Jerzy Jarocki, który uważał, że i bez tego mógłby zrobić coś z tego dramatu, nie otrzymał jednak zgody autora.
Potraktowanie reżysera, scenografów, kompozytorów, aktorów i wszystkich ludzi teatru (szczególnie tej miary, co "Stary") jako instrumentu do wyłącznie własnych i skończonych wizji inscenizacyjnych - spłoszyło Melpomenę i skończyło się tym, iż z udziału wycofało się kilka osób. Te, które zdecydowały się pozostać, godne są najwyższego podziwu. Szczególnie Jerzy Trela w wiodącej roli Iwana Nikołajewicza Zachedryńskiego, Izabela Olszewska w roli służącej, Jerzy Grałek i Anna Dymna w rolach kupieckich, Dorota Segda w roli aktorki, Piotr Cyrwus jako proletariacki wierszokleta oraz Anna Radwan w roli tytułowej. Także w przypadku premiery krakowskiej znakomitą scenografią (w I akcie) popisali się Anna i Tadeusz Smoliccy. Najbardziej niewdzięczna rola przypadła wszystkim swatom i akuszerom "Miłości na Krymie", którzy będą teraz trwali w profesjonalno-osobisto-koleżeńskich minach do złej gry. Zastosowanie się Macieja Wojtyszki do Mrożkowskiego dyktatu nie wyszło sztuce na dobre. Kto wie, może w przyszłości humorystyczno-rygorystycznymi klauzulami i didaskaliami Sławomir Mrożek zaklepie sobie także reakcje widowni.
Akt I jest bardzo obiecującą stylizacją klasyki dramatopisarkiej. Autor (balansując chyba na krawędzi praw autorskich) jawnie cytuje, parafrazuje i wykorzystuje Czechowa, Dostojewskiego, Gombrowicza, w II akcie również Bułhakowa, Gorkiego, Szekspira, a wszędzie przy tym samego siebie. Mrożek-satyryk jest tu bezkonkurencyjny i w świetnej formie. Gagi, skecze, dialogi (takie trochę "na cztery nogi", przypominające stylem również frazeologię Lecha Wałęsy) są często błyskotliwe, zaskakujące, cięte i zabawne, ale nie łączy ich nic prócz jedności miejsca i czasu. Tak jak uprzedził autor, jest "i śmieszno, i straszno". Mrożek uległ tu całkowicie współczesnej tendencji do twórczej kompilacji, eklektyzmu i cytomanii - która jest wyrazem twórczej bezsilności.
Akty rozgrywające się kolejno w 1910, 1928 i 1993 roku, klei - dobra podobno na wszystko -potrzeba wielkich uczuć. W akcie pierwszym nie można ich zrealizować z powodu przedrewolucyjnej dekadencji, w drugim przez sowiecki totalizm, a w trzecim - przez to wszystko razem wzięte. Widz przez ponad trzy godziny doświadczając powtórki z tego, co tak czy inaczej poznał już na własnej skórze, zostaje na koniec porażony triumfalnym finałem.
Najszczerzej wyszła Mrożkowi scena, w której bohater gubi się i ginie we mgle. Tak chyba wygląda ten nasz rejon świata z meksykańskiej oddali. Tak również - jak nieuchronny chaos, cyniczne pomieszanie pojęć, degradację wartości i tradycji oraz nieustanną smutę - przedstawiają go ci, których bardziej interesuje czerpanie zysków z rozkładu tego co było, niż mozolne budowanie i docenianie podstaw nowej rzeczywistości.
Autor "Miłości na Krymie" idzie jednak dalej, ale w kierunku, w którym trudno mu towarzyszyć. Objawiając widowni ożywioną i ogłuszającą cerkiew, z której bije idea "Pust' wsiegda budiet ljubow" - umożliwia interpretację, że prawo do spełniania własnych uczuć jest odkryciem i osiągnięciem jakiejś nowej wiary i że powinno odbywać się w języku religii, a konkretnie prawosławnej liturgii. Dla nie przyzwyczajonych do wyrażania własnych uczuć w języku obcym i przekonanych, że są prawdy starsze niż niejedno upadłe imperium - jest to propozycja do odrzucenia.
Czy Rosja ma stać się "siłą przewodnią" kolejnej uświęconej idei, że miłość wszystko zwycięża? Przecież właśnie o to drży świat, aby wielkie (jak imperium zła) niezaspokojone uczucia nie wylały się z tej potwornej pustki. Prawo do osobistego szczęścia będzie łatwiejsze do spełnienia w państwie zorganizowanym według wypróbowanych norm naszej cywilizacji. Śmierć głównego bohatera nie jest na pewno wyjściem z sytuacji, które można by komukolwiek polecać.