Artykuły

Idzie nowe?

Widz, zdany tylko na siebie, błądzi po omacku, próbując odnaleźć w kakofonii dźwięków żywe słowo Wyspiańskiego - o "Requiem" w reż. Jacka Papisa w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Z różnych powodów można chcieć stworzyć spektakl. Poszukiwanie nowych środków wyrazu, reinterpretacja kanonicznego dzieła, pragnienie wyrażenia swoich odczuć związanych z danym utworem, chęć zysku Zapowiedzi "Requiem" w reżyserii Jacka Papisa zdawały się wskazywać przede wszystkim na pragnienie odnalezienia nowej drogi dotarcia do widza. "Słuchowisko na żywo", jakim mieni się spektakl, stać się miało w zamierzeniu nową formą dotknięcia widowni, uwrażliwienia jej na niezwykły, w pełni nasycony język Wyspiańskiego. Co z tych założeń udało się zrealizować? Niewiele.

Spektakl w niebanalnej przestrzeni Łaźni Nowej miał być, jak się wydaje, próbą zmierzenia się z twórczością Wyspiańskiego na płaszczyźnie słowa rozumianego na sposób ściśle teatralny: wypowiadanego w przestrzeni sceny. To, co w twórczości krakowskiego mistrza wysoko cenione, stać się miało - jak wskazywałyby na to przedpremierowe wypowiedzi - materią bazową do powstania szczególnego rodzaju widowiska. Treść dźwiękowa - nie zaś, jak podkreśla w wywiadzie przedpremierowym reżyser, muzyczna, stać się miała podstawą osobistej wypowiedzi artystycznej. Odległość od zamierzeń do osiągniętego efektu jest jednak ogromna.

W nieokreślonej przestrzeni, rozpiętej pomiędzy garderobą aktorów, a pokrytą fototapetą sceną, na której znajduje się jedynie wielki sarkofag/ołtarz/podest estradowy, odbywa się performans, również znajdujący się "pomiędzy". Nie jest to słuchowisko - już choćby z racji tego, że możemy oglądać wykonawców na scenie. Nie mamy też do czynienia z tradycyjnie rozumianym spektaklem, bowiem aktorzy nie starają się budować postaci: są raczej obok nich, samemu nie ucieleśniając portretowanych przez siebie bohaterów. Elementy kostiumów, które charakteryzują pojawiające się na scenie osoby, są raczej sygnałami dla wyobraźni widzów, niż strojami postaci: nie są znaczące, a przez swoją neutralność nie przysłaniają pracy aktorów.

Widowisko w Łaźni Nowej przywołuje legendę Kraka (Krzysztof Franieczek) stacjonującego w obleganym zamku wawelskim, który poszukuje wsparcia w niezwykłych mocach wiślanej toni. Okrutne prawa starodawnej magii mówią jednak, że, owszem, Wisła spełni wszystkie życzenia, pod warunkiem poświęcenia się dla niej człowieka, który nigdy jeszcze nikogo nie kochał. Wytypowana zostaje jedyna osoba spełniająca ten warunek - młoda córka Kraka (Aleksandra Popławska). Dziewczyna oddaje się rzece, w tym samym czasie zaś umiera jej ojciec. Finał tej historii jest w spektaklu niejasny, zbyt rozgadany. Widzimy księżniczkę wykonującą gesty przypominające język migowy, oraz jej ojca, który, po podniesieniu się z łoża śmierci, dołącza do niej, w mechanicznie powtarzalnym ruchu dublując jej gestykulację. Brak jednak sygnału, co stało się z wojami Kraka, nie wiadomo też, jak zakończył się konflikt. Po wizyjnej scenie poświęcenia dziewczyny Wiśle bowiem następuje recytacja wieloznacznego tekstu "Requiem", gdzie skomasowane motywy cmentarza, śmierci, odchodzenia i światła uderzyć mają w odbiorców ze zwielokrotnioną siłą.

Nie wiadomo, dlaczego realizatorzy postanowili wpleść w widowisko tekst "Requiem". Nie pomaga on dodatkowo wybrzmieć puencie - wręcz przeciwnie, zaciemnia ją i odbiera jej siłę wyrazu. Trudno uzasadnić jego obecność w pokazie w Łaźni. Można je czytać jako podzwonne dla głównych bohaterów opowieści, Kraka i jego córki, lub jako medytację nad grobowcem starych estetyk teatralnych, wykonywaną przez tę nową, jedyną, która odnalazła swoje miejsce na scenie Łaźni Nowej. Można - lecz trudno obronić taką interpretację. Nie ma dla niej uzasadnienia w widowisku, aktorzy nawet nie próbują przekazać żadnych wskazówek czy choćby sugestii. Widz, zdany tylko na siebie, błądzi po omacku, próbując odnaleźć w kakofonii dźwięków żywe słowo Wyspiańskiego.

Zawiódł twórców pomysł, który miał organizować cały pokaz. Nie mamy bowiem do czynienia ani ze słuchowiskiem (chociażby dlatego, że pojawiają się elementy działań scenicznych), ani z koncertem (bo "Requiem" to więcej, niż seria songów), trudno zaś określać ten projekt mianem spektaklu (już choćby dlatego, że decyzja reżysera była inna). Hybrydyczna struktura początkowo uwodzi widza, później jednak staje się dla niego mało atrakcyjna. Wielokształtność nie służy widowisku sprawiając, że pozostają z niego w pamięci jedynie pojedyncze obrazy, jak wyśmienity, zabawny początek w wykonaniu Doroty Papis i Aleksandry Popławskiej, wejście córki Kraka i następująca po nim długa, trudna chwila ciszy, fragmenty niektórych songów. Wszystko to jednak nie składa się na spójne widowisko. Nieprzystawalność poszczególnych elementów utrudnia percepcję, rozprasza i drażni.

To dobrze, że pojawiają się nowe pomysły na przekaz formalny starych, wydawałoby się nieprzydatnych dla współczesnego teatru tekstów. Warto byłoby też jednak zadbać o warstwę treści, bo zaniedbania w tej materii nie da się nadrobić choćby najwymyślniejszymi zabiegami formalnymi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji