Okruch wiary?
Gdyby napisana przed ćwierćwieczem "Msza za miasto Arras" była jedynie doraźną polityczną przypowieścią przybraną w historyczny kostium gwoli zmylenia cenzury - właśnie zapominalibyśmy o niej z kretesem. Dogorywałaby na nie odwiedzanej bibliotecznej półce, dzieląc los innych, szpikowanych aluzjami i parabolami owoców PRL-owskiej polityki kulturalnej, czyli gry w "puszczą-nie puszczą". Gry, która nikogo już nie obchodzi, zaś emocje, jakie budziła w ówczesnych uczestnikach, dzisiejsi czytelnicy kwitują zwykle grzecznym uśmiechem niedowierzania (albo mniej grzecznym - politowania).
Andrzej Szczypiorski pisał "Mszę..." bezpośrednio po antyżydowskiej i antyinteligenckiej nagonce w marcu 1968, pozbawiony definitywnie - właśnie wtedy - złudzeń co do pobudek kierujących czynami władców Polski Ludowej. Niby sięgał głęboko w historię, było jednak oczywiste (także dla cenzorów, którzy książkę puszczali), że opowieść o irracjonalnym amoku, jaki ogarnął piętnastowieczne Arras, o fali nagonek, pogromów, fingowanych procesów, stosów i szubienic, doskonale przylega do rzeczywistości o wiele bliższej niż Brabancja sprzed półtysiąclecia. Nie poprzez realia - poprzez socjotechnikę. Poprzez niezmienny mechanizm rozkręcania nagonki: bezwładny, samonapędzający się, autarkiczny, gdy idzie o produkowanie kolejnych wrogów pod nóż; poprzez ksenofobiczne hasła, niezawodnie skuteczne zawsze i wszędzie. Poprzez łatwość, z jaką dobremu demagogowi przychodziło i przychodzi grać na ambicjach i kompleksach prostactwa świeżo wyniesionego do władzy. Portret rządzącej oszalałym Arras ochlokracji, z jej nuworyszowską butą i skwapliwie realizowaną mściwą "misją", sporządzony tu został nader mocnymi barwami, nie bez ledwie skrywanej pogardy - i z całą pewnością nie krzywdziło to epoki mianowanej przez Kisiela "dyktaturą ciemniaków".
Być może "Mszę za miasto Arras" wypadnie dziś uznać za najcelniejsze literackie odwzorowanie tamtego haniebnego marca ("Ciemności kryją ziemię" Jerzego Andrzejewskiego pełniłyby podobną rolę wobec polskiego pryszczatego stalinizmu). Niemniej ani Janusz Kijowski, przygotowujący w zeszłym sezonie prapremierową adaptację w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie (przenosi ją teraz do teatru telewizji), ani Krzysztof Zaleski, reżyser spektaklu w warszawskim Powszechnym, nie sięgnęli dziś po powieść Szczypiorskiego, by szukać w niej obrazu zdarzeń przeszłych, jakkolwiek żywo bolałyby i jątrzyły. Tematem obydwu inscenizacji stał się nie tyle ów amok - jednoznaczny przecież i banalny, co przyznaje sam autor - ile horyzont światopoglądowy, wewnątrz którego się zrodził. Horyzont wykreślany przez władców i prawodawców - także ideologicznych - miasta: rządzącego prowincją biskupa Dawida i jego plenipotenta w Arras, ojca Alberta. Dawida ziemskiego - hedonisty, sceptyka i polityka - i Alberta świątobliwego, natchnionego i fanatycznego; antagonistów nie tak jednak schematycznych, jak to z powierzchownego zarysu mogłoby wyglądać.
Ich sylwetki są bodaj najciekawszym elementem olsztyńskiego spektaklu. Krępy, rubaszny i jowialny Dawid Władysława Jeżewskiego wkracza do scenicznego Arras zawsze otoczony niezbyt biskupim wianuszkiem rozfiglowanych dziewcząt. Jego beztroska jest odrobinę nazbyt szumna, witalność ciut sztuczna, jakby na pokaz. Jest mądry, wie, jak rządzić ludźmi, ale to mądrość sceptyka, tak dalece już rozczarowanego, że tracącego z oczu elementarny sens egzystencji. Hałaśliwa afirmacja chwili zagłusza paniczny lęk - przed śmiercią, ale i życiem, w perspektywie którego jest tylko nicość. Albert Jerzego Lipnickiego, skromny i powściągliwy, z patriarchalną brodą proroka, wolny jest od takich lęków. Jego fanatyzm nie wyklucza przytomności umysłu; trzeźwo i konsekwentnie dźwiga Arras po trupach do moralnej doskonałości absolutnej. Nie uprawia taniej demagogii i żadnej jego intencji nie sposób nazwać niską. Jest nieskazitelnie konsekwentny w swoim wznoszeniu się, w swojej wierze, cóż z tego, że szalonej? Z niej czerpie siłę i w słownym pojedynku z Dawidem potrafi zadawać przeciwnikowi dotkliwe (a przy tym inteligentnie złośliwe) ciosy.
Młody kleryk Jan, narrator tej opowieści, staje więc przed wyborem skrajnym: pomiędzy fanatyczną, czystą wiarą a podszytym krańcową rozpaczą sceptycyzmem. Wiara przed jego oczami wiedzie do szaleństwa i zbrodni. Zaś sceptyk, powstrzymawszy amok, może później jedynie próbować unieważnić całą tę szaloną próbę. Bezskutecznie zresztą: akurat wymazanie z pamięci czegokolwiek nie leży w jego mocy.
W tak skonstruowanym świecie Jan nie przechood na stronę zwycięskiego Dawida; chce zachować w pamięci szacunek jeśli nie dla czynów Alberta, to dla złudzeń, jakim ten ulegał, złudzeń, że możliwa jest utopia etyczna na ziemi. Co byłoby nawet imponującą wiernością sprawie nie tylko przegranej, ale i skompromitowanej - aliści kleryk Jan nie jest żadnym rycerzem utopii. To bierny oportunista, po piłatowsku umywający ręce jak długo się da, także wobec zdarzeń urągających elementarnej sprawiedliwości. Przewrotnie i wbrew schematom Szczypiorski mianował narratorem "Mszy..." takiego właśnie, dwuznacznego bohatera. Janusz Kijowski tego Jana rozdwaja: jeden aktor relacjonuje zdarzenia, drugi bierze udział w akcji; nie wychodzi to na dobre konstrukcji olsztyńskiego przedstawienia, ale przynajmniej ów kleryk (gra go Michał Kowalski, adept z przyteatralnego studia) może być w swojej młodziankowatości naraz mądry i głupi, rezonujący i nikczemny, naiwny i cyniczny. I nawet trudno mieć doń pretensje, że nie potrafi wyrwać się z zaklętej dychotomii stwarzanej przez obu hierarchów, że nie rozumie choćby lekcji spokojnej godności, jakiej mu udziela idący w ramach czystek na śmierć Farias de Saxe. Aczkolwiek ów szlachcic, powodowany jedynie pogardą wobec motłochu (wspaniale wymowna powściągliwość Stefana Burczyka) też słabo się nadaje na osobowościowy wzór.
W warszawskim przedstawieniu nie ma śmierci de Saxe'a, jak i wielu innych epizodów powieści. Ciężar zrelacjonowania całości zdarzeń w Arras, postaw Dawida i Alberta, a także przemian zachodzących w samym Janie, dźwiga na małej scenie Teatru Powszechnego samotny opowiadacz - Janusz Gajos. Dźwiga ciężar straszliwy. Charakteryzatorzy ubrali go w strąki siwych włosów (ciekawe właściwie dlaczego - w powieści poznajemy przecież Jana w sile wieku, chwilę po opuszczeniu miasta), opowieść rozpoczyna z irytującą, jakby starczą powolnością; dopiero po jakimś czasie można się zorientować, że siły zostały tu rozłożone, jak na długodystansowym podejściu. Stopniowo rośnie w mówiącym napięcie - nie tyle w rytm wydarzeń, co wewnętrznych rozterek; Gajos znajduje osobne środki, ażeby pokazać, jak w jego bohaterze dojrzewa niepokój, że coś, co było dotąd naturalnym tokiem zdarzeń, nie jest może całkiem oczywiste. Kulminacyjna rozmowa z Dawidem jest jednocześnie pewnie pierwszym w życiu tego ciamajdy buntem przeciw autorytetowi. Z pożogi, w jakie miasto wpędził Albert, Jan wbrew rozsądkowi chce ocalić okruch wiary. Utopijnej, fałszywej - ale fundującej sens jego dotychczasowego życia.
Tyle że w natłoku barw, jakie samotny aktor musi wprowadzić na płótno, malując skomplikowany świat powieści, brakuje już trochę miejsca na zaznaczenie niepięknych cech osoby samego opowiadacza. I może się zdarzyć, że nieuważny widz przyjmie postawę życiową siwowłosego narratora za przesłanie spektaklu czy powieści - najwyraźniej wbrew intencjom twórców. Bardzo wątpię, by o jakimkolwiek jednoznacznym przesłaniu ktoś tu próbował myśleć - i przy realizacji warszawskiego monodramu, i olsztyńskiego widowiska.
W tej mszy za miasto, które oszalało przed pięcioma wiekami na skutek zejścia się podniebnej utopii z najniższymi instynktami motłochu, nie ma kaznodziejstwa ani napominania. Jest chwalebna chęć pisarza - i teatru, który po jego dzieło sięgnął - by opisując świat, nie upraszczać złożonych kwestii, nie operować czarno-białymi schematami, nie szukać łatwych recept. I nieujednoznaczniać ludzi. Zdarzeń z Arras nie trzeba dziś na szczęście dopasowywać do konkretnej sytuacji. Ale pomiędzy utopią a sceptycyzmem, wiarą - wszelką - a zwątpieniem, żyjemy wszyscy, rozwiązując codziennie dylematy Jana na własną miarę, zazwyczaj pewnie równie niezdarnie, jak on.