Artykuły

Granice strachu

Najpierw wolno podnosi siękur­tyna Siemiradzkiego. Potem druga, szara. Z ciemności świa­tło wydobywa prostą i mroczną dekorację. Nieheblowane, suro­we, szarawe dechy. Tylna ściana tych dech, rozsunięta i rozświetlona jest wnętrzem cerkwi. Nad cerkwią piętro­we korytarze z drzwiami. Z lewej stro­ny na żelaznych rurach wysoki podest. Za nim parkan jeden, drugi. Z prawej też parkan. Przesuwa się z hałasem i odsłania pokój, który Ardalion wynaj­muje u pijaczki Jerszychy. Na ścianach buraczkowa, obłażąca tapeta. Rozwalo­na szafa, stół, krzesła. Zza tych parka­nów można podsłuchać, podpatrzeć, pośledzić. Nad sceną lampa w żelaznej obudowie. Śpiew uroczysty, celebrują­cy. Ludzie powoli wychodzą z cerkwi. Takim obrazem zaczyna się przed­stawienie "Małego biesa" w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Powieść Fiodora Sołoguba zaadaptował i wyre­żyserował Rudolf Zioło. Scenografia Andrzeja Witkowskiego, muzyka Janu­sza Stokłosy, ruch sceniczny Jacka Tomasika. Wymieniam wszystkich, którzy współtworzyli to przedstawienie, jest ono bowiem pomyślane i zakomponowane z rzadką urodą i precyzją. Zo­stawmy zatem w spokoju Fiodora Sołoguba z jego symbolizmem, sataniz­mem, wiarą, że światem rządzi Szatan, a jedynym wybawieniem człowieka może być marzenie i miłość. A także z jego "pieriedonowszczyzną" rozumianą jako podłość, wrogość do ludzi, chęć ich spodlenia, okrucieństwo, słowem wszel­kie plugastwo drzemiące w człowieku, przemienione w siłę ciemną, w owego "biesa". Przedstawienie Rudolfa Zioły jest bowiem tworem osobnym, inte­gralnym i porównywanie go z powieś­ciowym oryginałem pozbawione jest w tym wypadku głębszego sensu. Zajmę się zatem tym razem samym spekta­klem bez filologicznych wytykanek: Sołogub tak, a Zioło tak. Wolę zresz­tą Rudolfa Ziołę od Fiodora Sołoguba, choć może to zabrzmieć jak herezja. Na początku jest więc obraz. Kompo­zycja plastyczna spektaklu utrzymana w barwach zgaszonych, przytłumionych, nie zmiękczanych światłem. Żadnych jaskrawych kolorków oprócz tej obrzy­dliwej buraczkowej tapety aż do baje­cznie kolorowej maskarady w zakoń­czeniu spektaklu. Obrazy zmieniają się, pozostaje ten sam świat. Duszno, obskurnie, brudno. Nade wszystko bru­dno. Prowincjonalne miasteczko w car­skiej Rosji, w latach 80. ubiegłego wieku. Znane z arcydzieł rosyjskiej li­teratury, z Gogola, Sałtykowa-Szczedrina, z Dostojewskiego.

Ludzie wychodzą z cerkwi i zaczyna się przedstawienie, zawiązują wątki, nizają sceny. Ardalion Pieriedonow jest gimnazjalnym nauczycielem. Gra go Jan Frycz. Życie Ardaliona zamknięte jest między cerkwią i norą, w której mieszka. Do cerkwi ludzie chodzą, żeby się modlić. Ardalion bywa w cerkwi po to żeby podpatrywać, kto się źle za­chowuje i donosić. Bowiem namiętno­ścią Ardaliona, manią i pasją jest do­noszenie. Na wszystko i na wszystkich. Ma jeszcze jeden cel: zostać inspekto­rem szkolnym. Posada marna, ale dla Pieriedonowa stanowi sens marnego życia. Nikczemne to życie. W domu czyha Barbara, siostra z twarzą "podsta­rzałej nierządnicy", której jedynym ce­lem jest wyjść za mąż za Ardaliona, brata! Dlatego ukuwa intrygę, fałszuje list, udaje poparcie mitycznej księż­nej z Petersburga, która ma Pieriedonowowi załatwić posadę tego inspekto­ra, jeżeli ożeni się z Barbarą. Napra­wdę wspaniale gra Barbarę Anna Tomaszewska, cała w zaciętości, agresji, chamskiej brutalności, bezczelna, ostra i bardzo wyrazista. Pieriedonow jest służalczy i żałosny, podły i brudny. Pa­trząc na jego nikczemne postępki za­stanawiamy się, kim jast naprawdę. Zboczeniec i degenerat? Mitoman i psy­chopata? Podlec z zamiłowania? Okrutnik z natury? Nihilista sprawdzający swoją filozofijkę? Czy też, jak w wierszu Sołoguba, syn Szatana, który woła: "Bluźnierstwo światu przeciwstawię. I kusząc skuszę jeszcze żywych!", a więc człowiek zgnojony, z lubością gnojący innych? Otóż nie. Nie ma bo­wiem w tej postaci taniego i jedno­znacznego nurzania się w błocie i okru­cieństwie. Tytułowy "bies" to strach. Ardaliona pożera ten strach, tłamsi i przygniata. Jest to zresztą strach nie­omal irracjonalny, nie da się bowiem wytłumaczyć sceniczną rzeczywistością. Ardalionowi tak naprawdę nikt i nic nie zagraża. Mimo to boi się. Boi się władzy, boi się Barbary, boi się Wołodina, czarów, trucizny, boi się wszystkich i wszystkiego. Że podsłuchają, że doniosą, że zniszczą, że zgnoją, że otrują. Sprzeczności człowieka czytane są w tym przedstawieniu niebanalnie i niejednoznacznie. Ardadion Jana Fry­cza jest także, co ważne, prawdziwie tragiczny. Z poniżenia ludzkiego wyła­nia się twarz człowieka z pokracznym grymasem strachu, żałości i bezsiły. Jest w tym nieakceptowanie rzeczywistoś­ci, pogarda dla otoczenia, ale także nuta absurdu i szaleństwa, w nagłym przechodzeniu od strachu do buntu, od płaszczenia się do pychy. Nie jest to kliniczne studium podłości, raczej po­kazanie, jak niebezipieczną siłą może być strach u człowieka małego, przecietnego, zwykłego. Studium ludzkiego strachu i słabości. Końcowe szaleństwo Ardaliona i zarżnięcie Wołodina można więc rozumieć nie jako wściekłość zawiedzionych, nadziei, lecz przejaw ratowania ludzkiej godności.

Zwykłej ludz­kiej godności. Istnieje bowiem granica podłości, za którą czai się obłęd. Ofiara strachu zabija ofiarę z baranią głową, pokorną owieczkę, jedynego przyjacie­la, Wołodina. Wszystko to odczytać, mo­żna z przedstawienia i z roli Jana Frycza, niewątpliwie najlepszej roli te­go aktora z tych jakie widziałam na scenie Teatru im. Słowackiego.

Pieriedonow nie jest sam. Naokoło są ludzie. Właśnie - są. Jest w nich tylko mentalność i tylko ambicje. Men­talność nikczemna, a amibicje żałosne.

Ten społeczny fresk utrzymany jest w barwach ponurych i absurdalnych. I jest władza. Władzy trzeba słuchać, władzy trzeba się podlizywać, władzy należy się bać. Władza jest ciągle w pobliżu. Żandarm może się pojawić zza płotu w każdym momencie, przejść przez scenę, pozornie bez sensu i celu, nie pełniąc żadnych służbowych czyn­ności. Ot tak. Władza jest obojętna i donosów słucha raczej niechętnie. Ba­gatelizuje je, pomniejsza. Ale każde pojawienie się władzy ma dla tych lu­dzi cel, choć istnieje on w nich, w po­dejrzliwej ostrożności. I w tym nie­ustannym, nonsensownym strachu.

Nie ma Boga, nie ma dobra, nie ma celu. Cele są śmiesznie małe, lecz dla nich popełnia się podłości naprawdę wielkie. Ten nieco dziwaczny świat niszczący wszystko co ludzkie, piękne, prawdziwe. Wątek Ludmiły i Saszy, dojrzałej kobiety i uczniaka, to owa po­goń za ideałem, pełna erotyki, poezji i jakiegoś bólu. Ludmiła, pięknie za­grana przez Aldonę Grochal, to wiecz­na kobiecość, harmonia, bezwstydna, perwersyjna i zarazem niewinna, "po­ganka" kochająca wszystko co piękne, naturalne, wolne. Sasza (bardzo dobry Jacek Milczanowski) jest samą czystoś­cią i niewinnością. Ale wszystko, co odbiega od normy, musi być zniszczone, niewinność splugawiona, czystość skażona. W scenie maskarady Sasza, dla żartu przebrany za Japonkę, zostanie więc zatłamszony przez tłum za­maskowanych przebierańców, a strzępki białego kimona rozrzucone po scenie. I potem śmierć Wołodina, ironiczna i symboliczna. Wołodin, świetnie grany przez Ryszarda Jasińskiego, malutki, cichutki, skromniutki, głupi, naiwny człowieczek, barania ofiara świata, któ­rego znieść nie można, bo granice stra­chu wyznacza szaleństwo.

Przedstawienie jest gorzkie, okrutne i drastyczne. Pokazuje nie tylko to, co ludzie robią, ale to, co robi się z czło­wieka. Strach prowadzi do zbrodni. Niezgoda na świat, jaki był powinna być rozumiana jako bunt, a więc gest samoobrony. I w tym szukać należy prawdziwie humanistycznych wartości tego spektaklu.

"Mały bies" w Teatrze im. Słowac­kiego jest przedstawieniem, w którym przemieszane zostały groteska i ludz­ki tragizm. Wytykanie, drobnych zresz­tą, niedostatków byłoby zwykłym cze­pianiem się. Rytm spektaklu rośnie, na­biera klimatu, gęstości, intensywności. Zioło nie opowiada, nie tylko pokazu­je obrazy, ale przede wszystkim buduje konflikty, zagłębia się w ludzkie wnę­trze. Nie ma w tym przedstawieniu miejsc pustych, efektów dla efektów, pomysłów dla pomysłów, co tak często oglądamy na naszych scenach. Grają wszystkie plany, każda scena jest wy­myślona, wyprowadzona, spuentowana. Nic z rodzajowości, czy małego realiz­mu. Ta karykatura świata rysowana jest grubą kreską.

No i aktorzy. Zioło pięknie pracuje z aktorami, narzuca styl, dyscyplinę, a zarazem odkrywa ich możliwości, pogłę­bia. Prawdziwie zespołowy spektakl, w którym właściwie nie ma ról złych. Aktorzy prowadzą tematy postaci, wy­dobywają wewnętrzną logikę i sens, grają nie to, co mówią, ale to, co poza słowem. Dziwne doprawdy, że to ten sam zespół, który w innych przedsta­wieniach tego teatru ślizga się bezrad­nie po powierzchni tekstu. Oprócz tych, których wymieniłam, podobał mi sią także Rutiłow Andrzeja Grabowskiego, intrygant-niewiniątko, mały i płaski, żadnego przerysowania, kontury roli wyraźne i celne.

Rudolf Zioło jest reżyserem o nieba­nalnej wyobraźni, inwencji, inteligen­cji i ogromnej dyscyplinie. Obydwa jego przedstawienia, "Psie serce" i "Ma­ły bies", są dziełem prawdziwego, ro­snącego talentu. "Młody, bardzo zdol­ny". Naprawdę. Żeby nam się tylko nie zmarnował.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji