Artykuły

Petardy humoru

"Pułapka na myszy" w reż. Olgi Lipińskiej w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Ni to farsa, ni to kabarecik, ni to kryminał. Coś, co miało być miłą rozrywką i - zapewne - kasowym przebojem (jak londyńska premiera), okazało się półtoragodzinną nudą

Mistrzostwo Agathy Christie to nie tylko konstruowanie znakomitych, zaskakujących zagadek kryminalnych. To także trafność obserwacji, znajomość psychologii pozwalająca na tworzenie intrygujących i bardzo prawdziwych charakterów, subtelne, ironiczne poczucie humoru. I pesymistyczne przekonanie, że do zbrodni zdolny jest każdy, nawet najzwyklejszy i najbardziej przeciętny człowiek.

Przypominam te oczywistości na wypadek, gdyby ktoś po obejrzeniu spektaklu Olgi Lipińskiej uznał Agathę Christie za autorkę głupawych, nudnych, pseudosatyrycznych, pełnych karykaturalnych postaci, przestarzałych już sztuk i powieści. Lipińska postanowiła uatrakcyjnić "Pułapkę na myszy" gęsto rozstawionymi petardami humoru, tyle że większość z nich nie miała szansy wybuchnąć. Nie były w dobrym gatunku. To podejrzenie pojawiło się już na początku przedstawienia i z każdą jego minutą się potwierdzało. Na początku bowiem pojawiła się, zapraszając na spektakl, sama autorka w postaci przebranego za kobietę faceta (Marcin Kuźmiński), chichocząc, gnąc się, przewracając oczami i wymachując połamaną parasolką. Drag queen jako Agatha Christie miała zapewne rozbawić widzów do łez, ale wzbudziła jedynie konsternację.

Potem też wszystko miało śmieszyć - i to, że (skoro za oknem pensjonatu śnieżyca) gdy otwiera się drzwi, przeciąg otwiera okno i nawiewa śnieg, i to, że wszyscy przybywający goście noszą takie same szaliki w kratkę Burberry, i wypchany kot przytulany przez panią Boyle, i pióro na pretensjonalnym kapeluszu tejże pani. To tylko kilka z tych niezwykle (nie)śmiesznych pomysłów. Jakoś jednak nie pomyślano, że teatralny śnieg nie topnieje, skutkiem czego w pensjonatowym saloniku z każdym otwarciem okna coraz bardziej panoszyły się udające śnieg trociny. Panoszyły się też kolejne pomysły reżyserskie.

Najgorsze było to, że bohaterowie sztuki, u Agathy Christie ludzie całkiem zwyczajni, przeobrazili się w płaskie karykatury, brak charakteru nadrabiając nadmierną ruchliwością. Każdy musiał podskoczyć, potknąć się, przewrócić, pokręcić w fotelu, nerwowo zapalić papierosa albo chociaż zwinąć się z bólu po uściśnięciu dłoni. No, popracować twarzą - wyrazistych min było tu więcej niż w niemym filmie. Te farsowe środki nie stworzyły jednak rozśmieszącej do łez farsy, publiczność była dość osowiała. Od czasu do czasu któremuś z aktorów udawał się nieco lepszy dowcip, można więc było od czasu do czasu udać, że jest zabawnie. Najlepiej udawało się Marcinowi Kuźmińskiemu w roli demonicznego Paraviciniego.

A kryminalna intryga? Utopiona w kleistym sosie pseudofarsy, pozbawiona suspensu, plątała się gdzieś po obrzeżach. Co najdziwniejsze, ten pełen aktorskiej i reżyserskiej bezradności spektakl, wyglądający na pospiesznie sklejony, był od maja (kiedy to pierwszy raz został pokazany) poprawiany i udoskonalany. Nie osiągnął ani doskonałości, ani nawet przyzwoitego poziomu.

Przed premierą Olga Lipińska udzieliła "Gazecie Krakowskiej" wywiadu na temat teatru - przede wszystkim młodego. "Młodzi twórcy nie wiedzieć czemu zmuszają aktorów do ekwilibrystyki fizycznej: skoków, krzyków, rozbierania się do naga. Być może, zamiast takich eksperymentów na dziele literackim, powinni usiąść i napisać coś samemu i wystawić to z gimnastyką poranną" - mówiła. I sama tak właśnie przyrządziła Agathę Christie. Z jednym wyjątkiem: nikt się tu nie rozebrał do naga.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji