Artykuły

Palce dotykają dłuta

"Pinokio" w Teatrze Groteska w Krakowie. Recenzja Pawła Głowackiego w Dzienniku Polskim.

W dwudziestej minucie Pinokia górna powieka prawego mego oka uległa sile ciążenia. Nie powiem, mocowała się dzielnie. Nawet więcej (w końcu ja najlepiej znam jej wrodzone skłonności do eleganckich walkowerów) - walczyła zdumiewająco dzielnie. Nie dość, że w ogóle wstąpiła na matę, to na domiar zdumienia - trzymała się długo. Ale cóż - nadeszło nieuchronne. Opadła. Do dolnej szepnęła: witaj, przytuliła się, rzęsami wykonała tzw. misia - i tak już została do ostatniej kurtyny przedstawienia, które wg baśni Carla Collodiego w Teatrze Groteska Włodzimierz Nurkowski wyreżyserował.

Od dwudziestej minuty patrzyłem na Pinokia tylko jednym okiem, snutą przez Nurkowskiego opowieść śledziłem - połowicznie. Nie ma sensu tutaj treści przedstawiać, chyba każdy ją zna. Ot, czysta historia pieńka, który zapragnął być małym człowiekiem. Banalne, nie? Jeśli kto woli - jest to delikatna baśń o dobrych mocach, co tkwią w starej człowieczej tęsknocie do niewielkiej czułości, zwyczajnej bliskości, prostej przyjaźni. To wszystko. Baśń dobrze się kończy. Dżepetto, ten chłopek najbanalniejszy z banalnych, otrzymuje czułość, bliskość i przyjaźń marionetki, którą kiedyś z pieńka wystrugał i która mgnienie temu w chłopca się przemieniła. Opowieść kończy się dobrze, bo Dżepetto ma w piersiach wielki kawał zwyczajnie jasnego serca.

Nie ma co kryć, od dwudziestej minuty wyglądałem nachalnie, jakbym wiecznie do wszystkich oko zalotnie puszczał. Maniak żądz obleśnych! Przykry satyr starczego flirtu! Mamo, ten pan mnie podrywa! - poskarżyła się dziewczynka siedząca obok, a jej mama słusznie syknęła: - Wstydź się, dziadu! Niby inteligentny - a taka świnia! To było przykre, bo nie taka była głęboka prawda mojej niesymetrycznej twarzy. Z drugiej strony - to była istota rzeczy. Co one zobaczyły? Zobaczyły spektakl moich powiek, cóż więc mogły je obchodzić istotne, na dnie skryte intencje? Jak kurtyna idzie w górę - nie ma zmiłuj się! Jeśliś to, coś powiedzieć chciał, zapaćkał jakimś inscenizacyjnym nadmiarem - wina jest tylko twoja, a nie tych, którym dostępne jest wyłącznie przedstawienie twoje.

Tamten syk mamy sedno teatru w sobie zawierał. Rzecz jasna, nie w sferze treści, lecz w sferze oczywistości reakcji. Nie wiedząc, że patrzy na przedstawienie felerne, zobaczyła mą twarz po prostu. Tak, od dwudziestej minuty między mym widzeniem opowieści Nurkowskiego a opowieścią Nurkowskiego zapanował stan dżentelmeńskiej równowagi. Tu i tu - połowiczność, jakieś nieusuwalne pęknięcie. Moja nazbyt intensywnie opadnięta powieka i Nurkowskiego nazbyt bombastyczny, barokowy dekor - zbyt wiele zasłaniały. Ergo, moja twarz i Nurkowskiego narracja - kłamały. Ja, by tak rzec, w połowie swojej spałem, gdyż on w połowie opowieści swojej - przynudzał nadmiarem zbędnego piękna inscenizacji.

Ta barokowa bombastyczność sama w sobie - bardzo proszę. Cudowne, przez scenografa Jana Polewkę wyczarowane dymy magiczne, zachwycające maski, hipnotyczne, monstrualne jedwabie, co grały wicher bądź spienione morze, te niebywale tańczące barwy, kształty nie z tej ziemi i alchemiczne nuty, którymi Nino Rota ongiś nasączył nieogarnionego Casanovę Felliniego - jestem za. Bez mrugnięcia kupuję te oraz tysiąc im podobnych migotliwości, jakże szlachetnych w swym dla oka wyrazie. Po prostu - mucha nie siada. Kupuję - ale nie tu! Bo tu właśnie o tę przysłowiową muchę chodzi. W opowieści Collodiego najpotężniejsza baśniowość tkwi w bylejakości, biedzie, strzępie, wiórze, a nie w barokowym koturnie.

Nie, żeby u Collodiego nie było magii nie z tej ziemi, nie. Jest ona, ale - w drugiej kolejności. Ta magia pląsa z tyłu, bo z przodu tkwi magia dłuta prowadzonego zwyczajnie jasnym sercem najbanalniejszego chłopka prowincjonalnego, który tęskni za ciepłem kogoś bliskiego. Owa mucha jest z przodu, mucha, czyli rzeczy małe, co się wielkimi okazują, gdy doczepić do nich uczucie czyste. Jak na oryginalnego Pinokia przez teatralną soczewkę spojrzeć, nie widać w nim wybujałego baroku, machin scenicznych, zapadni oraz gór i drzew identycznych z prawdziwymi. Odwrotnie.

Widać wędrownego kuglarza - siedem nieszczęść, wielkiego artystę. I widać, jak na wiejskim placu otwiera walizkę i z ukrytych tam szmatek i drewienek wyczarowuje - łzę. Widać kuglarza, albo Felliniego, w którego Casanovie wody Wenecji nie doskonałą iluzją wód prawdziwych były, lecz jawną sztucznością płacht tandetnego celofanu. Kto wie, może gdyby Nurkowski zawczasu raz jeszcze obejrzał arcydzielny film - w jego ociekającym feerią cudowności Pinokiu znalazłoby się miejsce na istotę - na łzę zwyczajną? Może znikłaby nuda nadmiaru piękna, a całość, co trwa dwie godziny, miałaby krystaliczną moc sceny pierwszej, która do dziś tkwi w mym lewym, wtedy aż do ostatniej kurtyny dzielnie otwartym oku?

Oto w miękkim świetle pieniek się podnosi z pustej ziemi koloru piasku. Samodzielnie? Nie. To jest teatr kuglarza, więc dobrzy, niewidzialni ludzie pomagają, naprężając sznur delikatny. W pieńku brzęczy chłopięcy jęk. To Pinokio, który nie chce dalej być obojętną suchością. Skryty w kulisach Dżepetto pewnie czuje skok jasnego serca. Czyżby już? Tak, już. Palce dotykają dłuta...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji