Zagubieni faceci
Ewa Gałązka: Krytycy uważają Panią za specjalistkę od psychiki kobiecej, widząc w reżyserowanych przez Panią przedstawieniach postaci silnych kobiet i słabych mężczyzn. Tymczasem zdecydowała się Pani na rozmontowywanie męskiej psychiki, reżyserując "Testosteron" Saramonowicza, sztukę, w której występują wyłącznie mężczyźni.
Agnieszka Glińska: Przez krytyków - mężczyzn jestem tak postrzegana. Kobiety inaczej odbierają moje przedstawienia, to mężczyźni dopatrują się z mojej strony nierówności. Staram się patrzeć dogłębnie zarówno na kobiety, jak i na mężczyzn.
Ale często w wywiadach sama Pani przyznaje, że nie rozumie psychiki mężczyzn.
- Nie chodzi o to, że jej nie rozumiem. Myślę, że generalnie to płcie się nie rozumieją. Po prostu.
I o tym jest ten spektakl?
- Tak. W najszerszym założeniu jest to sztuka o tym, że taką najgłębszą naszą tęsknotą jest chęć porozumienia z płcią przeciwną. A to jest niemożliwe. I gdzieś między tą niemożliwością a pragnieniem przepływa życie.
To pierwsza współpraca teatru Montownia z reżyserem kobietą. Czy ta decyzja wynikała z chęci ukazania nie tylko męskiego punktu widzenia?
Marcin Perchuć: To było nasze marzenie, żeby Agnieszka wyreżyserowała ten tekst. Po pierwszym czytaniu "Testosteronu" była pierwszą osobą, o której pomyśleliśmy, ale zgodnie uznaliśmy, że się nie zgodzi. Zostaliśmy mile zaskoczeni. Podejrzewam, że gdyby mężczyzna reżyserował ten spektakl, raczej dociskałby gaz do dechy, żeby maksymalnie wycisnąć męskość, i nie pokazałby, jak ci faceci są zagubieni.
Skąd pomysł sięgnięcia po tekst Saramonowicza?
M.P.: Bardzo chcieliśmy, żeby Andrzej coś dla nas napisał. Najpierw były pomysły na skecze, opowiadanie, a potem powstał projekt historii o siedmiu facetach. Strasznie nas to zainteresowało.
A.G.: "Testosteron" został napisany dla konkretnych aktorów, zarówno dla chłopaków z Montowni, jak i dla trójki pozostałych aktorów, która bierze udział w tym przedstawieniu. Autor ich znał i z myślą o nich napisał poszczególne postacie. To rzadka i dość komfortowa sytuacja w teatrze, bo takie rzeczy zdarzały się ostatnio ze sto lat temu, kiedy to Czechow pisał dla Stanisławskiego, dla MCHAT-u. Sztuka jest czarną komedią. To pierwsze Pani spotkanie z takim gatunkiem?
A.G.: Tu nie ma tzw. czarnego humoru. To jest raczej tragikomedia, taki gatunek, jaki do tej pory uprawiałam. Siłą tej sztuki są świetne współczesne dialogi, jest opowiedziana językiem filmowym, jest w niej coś z ducha Formana, mojego absolutnie ulubionego reżysera, jego sposobu patrzenia na świat i ludzi.
Wiem, że woli Pani pracować w znanych już sobie zespołach, tym razem pracowała Pani z zupełnie nowymi ludźmi.
Ta praca była trudniejsza, dlatego że chłopcy z Montowni są bardzo silną, zwartą strukturą. Mają swój język artystyczny, swój sposób komunikowania się, sposób bycia i dużo energii zużyliśmy, żeby troszkę się dotrzeć. To jest naturalne, kiedy pracuje się z nowym zespołem, zwłaszcza jeżeli jest tak zżyty. A inna rzecz to fakt, że ten repertuar był dla nich dużym wyzwaniem, różni się bardzo od wszystkiego, co robili do tej pory. Myślę, że dopiero po premierze te postaci będą się w nich tak naprawdę osadzały i budowały taką jakość, o którą nam chodzi.
"Zakochuję się w swoich aktorach" powiedziała Pani w którymś wywiadzie, co jest zrozumiałe, bo w sztuce musi być pewien rodzaj napięcia, iskrzenia, żeby był efekt. Czy praca z tym zespołem była również tak ekscytująca?
Oczywiście, że tak. Nie można zajrzeć do duszy drugiego człowieka, jeżeli samemu się nie angażuje. To tak jak w opowieści o Lisie z "Małego Księcia", którego trzeba oswoić.
Co na to zespół?
M.P.: To było marzenie, które się ziściło. Mogę tylko powiedzieć: vice versa.