Samograj na siedmiu chłopa
Miłość, osobliwie w ujęciu komediowym, zda się być niewyczerpanym tematem dla twórców, co potwierdza najnowsza premiera zespołu Montownia. Autorem sztuki jest Andrzej Saramonowicz, który do teatru trafił wprost z filmu ("Pół serio"). Błyskotliwie napisaną sztukę - o siedmiu samcach snujących pogaduchy o przewrotności rodzaju żeńskiego - wyreżyserowała Agnieszka Glińska. Antyfeministyczna wymowa dzieła to tylko pozór. Dobór dialogów i sytuacji sprawia bowiem, że grupka w miarę reprezentatywnie dobranych panów, dostatecznie obnaża kondycję także i swojej płci - nie bez powodów nazywanej brzydką. To również diablo inteligentna satyra na współczesne, niewyszukane sposoby zaistnienia w mediach.
Kornel (Rafał Rutkowski), 30-letni ornitolog, dostał kosza od ukochanej, popularnej piosenkarki Alicji. Przed samym ołtarzem oznajmiła, że kocha innego. Ucałowany przez nią mężczyzna Tretyn (Marcin Perchuć), z lekka poturbowany przez krewkie otoczenie pana młodego, okazał się być Bogu ducha winnym reporterem kolorowego magazynu dla pań, zbierającym sensacje z życia tzw. sfer. Do lokalu, gdzie miała się odbyć uczta weselna, doprowadził go ojciec Kornela, filmowiec Stavros (Krzysztof Stelmaszyk), z pomocą przyjaciela syna, mikrobiologa Robala (Maciej Wierzbicki) oraz perkusisty z zespołu Alicji, Fistacha (Tomasz Karolak). Przybył jeszcze brat Kornela, prawnik Janis (Adam Krawczuk). Biernym świadkiem, a wkrótce pełnoprawnym uczestnikiem samonapędzającej się psychodramy został także kelner Tytus (Robert Więckiewicz).
Dwie i pół godziny równie wesołej, co gorzkiej scenicznej zabawy miało mocne strony. Akcja przebiegała z zegarmistrzowską precyzją. Humor słowny walczył o lepsze z sytuacyjnym. Bohaterowie to faceci o różnych charakterach. Posługiwali się żywym językiem, przekleństw nie wyłączając. W ostro zakrapianych dialogach nie wyczuwało się jednak, co godne podkreślenia, chęci epatowania chamstwem i knajactwem. Ponadto wyraziste sylwetki siedmiu zdeterminowanych dżentelmenów świadczyły, że warto pisać role - jak bywało! - dla określonych wykonawców.
Do słabszych stron utworu zaliczyłbym zbytnie zagmatwanie głównej linii narracyjnej. Ucieczka w gagi i grepsy sprawia, że ciekawość widza zbyt długo poddawana jest próbie cierpliwości. Rozwikłanie zagadki tajemniczych, wręcz dziwacznych zachowań owego gremium, nadchodzi niemal u kresu wytrzymałości widza. Śmiało można by zrezygnować z kilku, albo i kilkunastu dowcipów na rzecz szybszej kulminacji.
Aktorzy Montowni sprawili się, jak zazwyczaj, bez zarzutu. Miło było patrzeć, jak znani z innych scen Stelmaszyk, Więckiewicz i Karolak, grający w tym przedstawieniu gościnnie, stworzyli z nimi absolutnie zgodny team. Z równym zaangażowaniem i profesjonalnym przygotowaniem muzycznym, wykonywali wszyscy przeboje Czerwonych Gitar. Prapremierowa owacja na stojąco dowodnie świadczyła o zapotrzebowaniu widzów na inteligentną rodzimą rozrywkę. Trzeba jednak mieć klasę, by podjąć ryzyko. Za to Agnieszce Glińskiej i pozostałym twórcom moje chapeau bas.