Artykuły

Między kanapą a stolikiem

"W małym dworku" w reż. Zbigniewa Marka Hassa w Teatrze Dramatycznym im. Szaniawskiego w Płocku. Pisze Milena Orłowska w Gazecie Wyborczej-Płock.

To prawie zawsze wygląda tak samo: przed premierą twórcy spektaklu obiecują, że będzie interesująco. Publiczność ostrzy sobie zęby, tymczasem po premierze... wychodzi rozczarowana. Niestety, tak samo było po przedstawieniu W małym dworku Witkacego.

Na pytanie: Czy warto obejrzeć to przedstawienie, pierwszą w tym sezonie premierę płockiego teatru?, odpowiem jednak: Warto. Choćby dla wyróżniającej się na tle innych kreacji aktorskich roli Krystyny Michel czy ciekawego pomysłu scenograficznego Wojciecha Stefaniaka.

A szczególnie sceny, w której postacie wybiegają przez drzwi salonu do ogrodu, i faktycznie - w jednej chwili salon zmienia się w ogród.

Niestety, to już koniec pochwał. Szkoda, bo Witkacy na scenie sprawdza się przecież wspaniale. Cześć płockiej publiczności do dziś pamięta Wariata i zakonnicę, przedstawienie, które przez nieco ponad rok przygotowywało młode pokolenie teatru w ramach Sceny Inicjatyw Aktorskich. Tempo, absurd, nastrój, wyraźne przesłanie - wszystko to można było tam znaleźć.

Tymczasem na piątkowej premierze tempo kulało, nastrój był zupełnie nijaki. Co miało śmieszyć - nie śmieszyło, co miało przerażać - nie przerażało.

A przecież z tą historią można by zrobić wszystko. U Witkacego było tak: oto do dworku gdzieś pod Sandomierzem przybywa widmo zamordowanej jakiś czas temu żony gospodarza. Widmo pani domu nie wie nawet, że padło ofiarą morderstwa. Nie potrafi też doliczyć się kochanków - a wszystko dlatego, że za życia nasza bohaterka miała słabość do opium. To, że w domu pojawia się zjawa, jakoś nikogo specjalnie nie dziwi, wszyscy dość spokojnie przyjmują, że duch przechodzi przez ściany, a zarazem pije kawę, wódkę i obściskuje się z dawnymi miłościami. Bohaterowie się w jednej chwili kochają, już w następnej scenie nienawidzą, na zakończenie - ignorują fakt, że w pokoju leżą dwa trupy, i... spokojnie idą sobie na kolację. Jak to u Witkacego - zero logiki, związku przyczynowo-skutkowego, psychologizmu, tylko groteska, absurd i paradoks.

Tej magii nie udało się oddać płockiemu teatrowi; cóż, nie wystarczy wstawić aktorów między kanapę a stolik, puścić czasem trochę dymu i liczyć, że tekst obroni się sam. To nie Czechow. U Witkacego nie można pić herbaty, tęsknić i słuchać, jak liście w ogrodzie spadają. Trzeba być szalonym, i tego szaleństwa zabrakło w płockim przedstawieniu i reżyserowi (Zbigniewowi Markowi Hassowi), i aktorom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji