Artykuły

Czekając na powrót opowieści

Gdy kruszeje opowieść - startuje turniej pierdoł zastępczych. Znikają teksty - pienią się recenzenckie plakaty, odezwy, manifesty, hasła. Prawie nikt nie pisze, prawie każdy oznajmia, komunikuje, dekretuje, przekazuje do natychmiastowego uwierzenia - głos Pawła Głowackiego w dyskusji o krytyce teatralnej, podjętej przez Dziennik.

Zaczęło się od prowokacyjnego tekstu Tomasza Mościckiego, który zarzucił polskim krytykom totalną nijakość i głupotę. Potem głos zabrali m.in. Elżbieta Baniewicz, Łukasz Drewniak, Tomasz Stawiszyński, Jacek Wakar, Elżbieta Morawiec i Janusz Majcherek. Dziś w dyskusji o krytyce teatralnej esej Pawła Głowackiego. Wkrótce opublikujemy szkic Jerzego Koeniga.

Najpierw pisał krytykę, później tylko zmyślenia. Tłusty esej "Proust", felieton "Malarze Przeszkody", powieść "Molloy", która nie chce się skończyć, filigranowe "Czekając na Godota", muszo kruchy "Oddech", jeszcze... obojętne, co jeszcze. Obojętne, bo gdy pisał, w istocie wciąż to samo czynił. Układał opowieści. Zawsze tylko to. W sumie nie dziwi więc, jak odpowiedział na wysłane do najpotężniejszych pisarzy globu pytanie tygodnika "Liberation". "Dlaczego pan pisze?".

W odpowiedzi Samuel Beckett wysłał - opowieść. Mikrą opowieść o niemożności opuszczenia opowieści. W polszczyźnie okrągłej brzmi ona: "Bo niczego innego nie umiem". Ma rację Antoni Libera - słychać tu intonację usprawiedliwienia. Oryginał jest za to cierpki. "Bon qu'a ca" - "Dobry tylko w tym". To nawet nie zdanie. To ledwie równoważnik zdania.

Wraca ostatnio. Odkąd "Dziennik" drukuje sądy o tężyźnie polskiej krytyki teatralnej, wraca tamta cierp-kość. W głowie staje ostra świadomość, że jako jedyny ze stu zapytanych o pisanie, w odpowiedzi Beckett pozostał przy pisaniu. Nie grzmiał o konieczności uwieczniania bólów świata, nie łkał o służebności wobec współplemieńców ani o pięknie bycia pośrednikiem między realnością a czytelnikami, nie ogłaszał konieczności rzetelnego opisywania przemian, nie piał o literaturze jako kapłance prawdy, kapłance bitych i poniżanych, kapłance obiektywizmu w ocenianiu sumień, wreszcie polowej kapłance walki o naprawę upadającego świata.

Wraca więc Becketta "Dobry tylko w tym" i wraca stary polski niepokój, co go ongiś bodaj Bohdan Korzeniewski wyraził. Że krytyce teatralnej fatalnie często umyka, iż w pisaniu o teatrze przede wszystkim idzie o pisanie, a dopiero później o co innego, choćby o teatr. I że krytyka teatralna zbyt łatwo zapomina, że jej profesją, obowiązkiem po prostu jest układanie tekstów, komponowanie opowieści, a nie filozofowanie, socjologizowanie, psychologizowanie, ideologizowanie, politykierstwo, montowanie ruchów rewolucyjnych, prasowe wspomaganie grup społecznych ani interwencje publicystyczne na niwie wszelkich bolączek społecznych. Przypominają się dziś stare te oczywistości, bo w krytyce teatralnej zdycha opowieść. Jest dwóch, trzech piszących (czy muszę wyjaśniać, dlaczego pozostawiam ich tutaj w anonimowości?), co układają historie. Wedle klasycznego nakazu - spowiadają się z siebie. Snują niewielkie kroniki intymnych przygód wśród scenicznego piękna bądź scenicznej bryndzy. Gdy się ich czyta, jest się wolnym od upokarzającego procederu pędzenia do teatru i sprawdzania, czy recenzent prawdę mówił, czy bredził. Gdy się ich czyta, teatr jest zbędny, w najlepszym tego słowa znaczeniu zbędny. Nade wszystko zaś znika lęk przed byciem obfajdanym płaskimi przymiotnikami. Można czytać spokojnie, bo oceną jest tu intonacja opowiadania o spotkaniu z pięknem bądź bryndzą, intonacja, smak zdań, rytmy akapitów, nie profesorskie cenzurki ciskane z olimpu katedry. Dwóch, trzech jest takich. A reszta, czyli większość dziś?

Gdy kruszeje opowieść - startuje turniej pierdoł zastępczych. Znikają teksty - pienią się recenzenckie plakaty, odezwy, manifesty, hasła. Prawie nikt nie pisze, prawie każdy oznajmia, komunikuje, dekretuje, przekazuje do natychmiastowego uwierzenia. Rzeczone przymiotniki płaskie tupią na wszystkich stronicach krytycznych. To dobre! Tamto niedobre! Nowoczesne! Nienowoczesne! Zagrał źle! Ciekawa interpretacja! Odważne odczytanie! Do tego, rzecz jasna, dochodzi ulubiony zestaw etyka recenzenckie-go, święta trójca: rzetelny opis, uczciwa analiza, obiektywna ocena...

Rzetelny opis? Naprawdę tego chcecie? A czy wiecie, że naprawdę rzetelne wprowadzenie w życie kategorii opisu rzetelnego równałoby się zgodzie na recenzje nieskończenie długie? Obiektywna ocena? Dobrze, ale czy mieści się tu pewność Ionesco, że być obiektywnym, to być w zgodzie z własnym subiektywizmem, czyli nie kłamać samemu sobie? I jeśli już przy niekłamaniu jestem, to co z uczciwą analizą? Czy gdy najintensywniejszym mym na przedstawieniu X przeżyciem okaże się wspomnienie jeziora dzieciństwa, to co wobec teatromana uczciwsze będzie: opowieść o jeziorze czy też olśnienie teatromana teatrologiczną swą fachowością, czyli komunikat, że na scenie występowała szafa i stała po lewej, patrząc od strony widowni?

Właśnie - o czym wolno pisać, gdy pretekstem pisania jest teatr? O czym wolno, a na co szlaban? Istnieje jakaś hierarchia tematów? Dekretowanie, że istnieje, to kolejna pierdoła epoki stygnięcia opowieści. Oto ktoś na łamach "Dziennika" z pociesznym oburzeniem zapytał, co to kogo obchodzi, że recenzenci Mościcki i Głowacki przeszkadzali ongiś aktorom w Starym Teatrze. Nie ma co kryć, niezawodny krytyk Roman Pawłowski, owszem, wysmażył donos, żem z Mościckim na widowni Starego, dajmy na to, bekał grdyka w grdykę... I niby co? Wedle jakich to sztanc teatrologicznych wolno orzekać, że odgłosy nasze mniej są istotne niż wspomniana szafa?

Główny felietonista "Dziennika" naucza: "Nieważne, jak było, ważne, jak się napisało". Tak. Nie ma felernych tematów, są tylko złe ich użycia. Nie w tym problem, że chuligaństwo krytyków żadnego teatromana nie interesuje, lecz w tym, że chuligaństwo to przerosło dziarskość pióra Pawłowskiego, która jest dziarskością trupa. Nie znalazł, biedak, żadnej intonacji na nasze zachowanie. Nie ułożył opowieści godnej bekania, fałszywego zresztą - i dlatego, tylko dlatego dudnienia nasze nikogo nie interesują.

Tak jak nie ma chyba nikogo, kogo by nie interesował wagon z tykającymi zegarami w "Kadyszu. Stronach o Tadeuszu Kantorze" Jana Kotta. Nikt nie pyta, co ma piernik do wiatraka - czas zatrzaśnięty w hitlerowskim wagonie z "Wielopolem, Wielopolem" choćby? Nikt nie pyta, bo jest opowieść. Kott zszywa sukna pozornie nie do pogodzenia. A Adolf Rudnicki i pamiętna jego fraza o Tadeuszu Łomnickim? "Tak krzyczą zwierzęta w noc ciemną, tak krzyczą ludzie, gdy ich dochodzi całkowita ich bezradność". Nikt nie syczy: Cóż kogo obchodzi zoologiczna mania metaforyki autora? Nikt. Tak napisany krzyk, tak opowiedziana bezradność zostają w uchu. Dlatego jest cicho w mieście zasłuchanym w tę samotną intonację opowieści.

I tak ze wszystkim. Z chuligaństwem na widowni, z Kantorem, z zegarami, z rykiem zwierząt, z Łomnickim, z brzmieniem bezradności. Albo jest opowieść i ciche miasto wokół opowieści, albo tylko tępy jazgot recenzenckiego turnieju pierdoł i miasto obojętniejące na krawędziach jazgotu. Tyle wiem, tyle przeczuwam. Ale dalej nie wiem, czemu stygnie opowieść. Oczywiście, wszystko, co tu o pisaniu gadam, z małej, bardzo małej litery gadam. Nie idzie, niech Bóg broni, o żadne chore koncepty, by naraz każdy recenzent bez opamiętania sadził się na bycie Proustem, Schulzem bądź innym Brodskim. Nie idzie o to, by nastąpił wysyp recenzji lirycznych i epickich, recenzji-sonetów, recenzji-heksametrów i recenzji-haiku. Idzie o zwyczajny powrót do - siebie. Do wiekowego truizmu, że teatr, czy się to podoba, czy nie, wbrew pozorom jest zabawą samotną, także, a może zwłaszcza - przy skrajnie nabitej widowni.

Rudnicki powiada, że owszem, do teatru wszyscy wchodzimy przez jedną bramę, ale w istocie każdy przez drzwi przeznaczone jakby tylko dla niego. Osobno. To Kafkowski obraz - echo prozy "Przed prawem". Nie mamy żadnych wspólnych interesów, tak w teatrze, jak w pisaniu o teatrze i czytaniu o teatrze. Ta oczywistość uspokaja. Nie, nie ma młodych i zdolnych, nie ma młodszych i zdolniejszych, nie ma feministek, gejów, starców, konserwatystów, rewolucjonistów, socjalistów i cyklistów. Nie ma żadnego "my". Jest tylko ktoś pojedynczy na scenie, ktoś pojedynczy na widowni, ktoś pojedynczy pochylony nad gazetą i kruche, pełne ułomności, pełne lęków opowieści między nimi. To wszystko. Układ stary jak teatr i krytyka. Co komu wadziła taka cisza?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji