Artykuły

Krytycy w sosie własnym

Cała ta wymiana obelg przemieszanych z duserami wydaje mi się najzwyczajniej w świecie żenująca. Zamiast bowiem o teatrze, o roli krytyki, o jej języku, zadaniach, relacjach pomiędzy dziełem a rozmaitymi sposobami interpretacji - słowem, zamiast o tym, co prawdziwie ważne i ciekawe - niemal wszyscy uczestnicy dyskusji pisali... wyłącznie o sobie - głos Tomasza Stawiszyńskiego, redaktora działu Kultura w Dzienniku, w dyskusji o krytyce teatralnej.

Żeby kogoś zrozumieć, należy najpierw założyć, że ma rację - zalecał jeden z najwybitniejszych myślicieli minionego stulecia, Hans Georg Gadamer (współtwórca hermeneutyki filozoficznej, a więc sztuki rozumienia właśnie). Otóż, śledząc dyskusję o stanie krytyki teatralnej, która od pewnego czasu toczy się na lamach "Dziennika", starałem się - przyznam, że z wielkim trudem - skrupulatnie podążać za tą mądrą maksymą. Na szczęście, głosi ona konieczność jedynie początkowej akceptacji cudzych tez, później już można swobodnie zgłaszać wszelkie zastrzeżenia. Pozwolę więc sobie wypowiedzieć kilka własnych - bynajmniej nie z perspektywy znawcy, a nawet nie z perspektywy jakiegoś szczególnego miłośnika teatru (wolę literaturę, malarstwo, film i muzykę; do teatru mam stosunek umiarkowany). Odnoszę jednak wrażenie, że skoro krytycy debatują na łamach ogólnopolskiej gazety, to żywią przekonanie, że ich teksty powinny zainteresować publiczność szerszą niż tylko, powiedzmy otwarcie, raczej skromne ilościowo, a na dodatek hermetyczne grono ścisłych fachowców. Odzywam się więc - jako czytelnik spoza kręgu wtajemniczonych - wyłącznie po to, żeby ich z tego przekonania wyprowadzić.

Główny bohater: ego

Powiem od razu, że cala ta wymiana obelg przemieszanych z duserami wydaje mi się najzwyczajniej w świecie żenująca. Zamiast bowiem o teatrze, o roli krytyki, o jej języku, zadaniach, relacjach pomiędzy dziełem a rozmaitymi sposobami interpretacji - słowem, zamiast o tym, co prawdziwie ważne i ciekawe - niemal wszyscy uczestnicy dyskusji pisali... wyłącznie o sobie. Daleko nie w kontekście powyższej problematyki. Gdyby bowiem przez pryzmat własnych poglądów czy upodobań atakowali jakieś inne poglądy oraz upodobania, wszystko byłoby w jak najlepszym porządku. To chyba skądinąd jedyny możliwy sposób na rozpoczęcie poważnej rozmowy: wystąpić z mocnym, indywidualnym sądem. Sąd ów jednak powinien mieć jakiś inny przedmiot poza "ja" tego, kto go formułuje. Tymczasem Tomasz Mościcki, Janusz R. Kowalczyk i Jacek Wakar (wyjątkiem zdają mi się tutaj teksty Elżbiety Baniewicz i - do pewnego stopnia - Janusza Majcherka) uraczyli nas rozbudowanymi, emfatycznymi przemowami, w których jako główny aktor (monodramu, oczywiście) występuje ego. Odpowiednio - rozsierdzone i przekonane o swej niedocenianej omnipotencji (Mościcki), nieco rozmarzone i łaskawie oczekujące na wyrazy adoracji (Wakar), jak również z pobłażliwością oraz rozbawieniem popatrujące na tych (a jest takich wielu), którzy pragną je - litościwie, wyrozumiale, acz do czasu - prymitywnie odsądzić od czci i wiary (Kowalczyk).

Powtarzam, żenuje mnie to wszystko, bo mam poczucie, że ważna skądinąd i zapewne potrzebna debata zamieniła się w autoprezentację jej uczestników. I śmiem twierdzić, że nikogo poza nimi (oraz być może grupą ich krewnych czy znajomych) zupełnie nie obchodzi, kto z kim kiedy popijał wódkę i dlaczego już nie popija. Nie interesuje też nikogo, co panowie Mościcki i Głowacki robili na spektaklu Michała Zadary "Odprawa posłów greckich" i kto zapraszał na kawę Jacka Wakara, mimo strasznej, przepotwornej wprost masakry dokonanej przezeń uprzednio - choć z jakże szlachetnych przecież pobudek - na zapraszającym, a raczej zapraszającej. Czy uczestnicy dyskusji "Dziennika" naprawdę nie rozumieją, że są na tym świecie sprawy daleko istotniejsze od ich osobistych odczuć, ich małych interpersonalnych psychomachii, ich rzewnych marzeń i wspomnień, ich -zapewne skądinąd niezwykle ekscytujących - mini-awanturek, ich wewnątrz-środowiskowych melodramatów, ich ułańskiej, choć cokolwiek prowincjonalnej fanfaronady?

Dwie różne dyskusje

Zamiast więc pogrążać się w narcystycznych deliberacjach, grzęznąć w meandrach autoerotyzmu, pracowicie generować personalną martyrologię, warto chyba jednak zająć się... krytyką. Krytyką, a nie poszczególnymi krytykami oraz związkami, jakie ich łączą na gruncie mniej lub bardziej towarzyskim. Jest tutaj bowiem pewna subtelna różnica. Naprawdę. Cokolwiek by na ten temat nie sądzili sami zainteresowani, dyskusja o krytyce i dyskusja o krytykach to są zupełnie dwie różne dyskusje. W pierwszym przypadku trzeba by się bowiem zmierzyć z katalogiem problemów fundamentalnych, w drugim można swobodnie rozdawać ciosy na prawo i lewo, czyniąc tym samym zadość swej widocznej gołym okiem frustracji. Niestety, ze względu na inicjujący całe przedsięwzięcie tekst Mościckiego - inne teksty silą rzeczy w jakiś sposób musiały się wkomponować (choćby przez negację) w zaproponowaną przez niego stylistykę.

Jest natomiast o co pytać, jest o czym rozmawiać. Pierwszy z brzegu problem - aż dziwne, że do tej pory nikt się jeszcze w tej sprawie nie zająknął ani słowem - od którego właściwie należałoby zacząć: jakie mianowicie metodologie panują dzisiaj w świecie krytyki teatralnej, jakimi bazowymi obrazami teatru one operują i jaki to ma wpływ na tak radykalnie odmienne oceny, na tak radykalne spory (ale merytoryczne) toczące się pomiędzy przedstawicielami poszczególnych szkół krytycznych? Wiadomo bowiem - i to bynajmniej wcale nie od Gadamera, a od dawien dawna, że przystępując do interpretacji jakiegokolwiek zjawiska, dysponujemy już pewnym zestawem często zupełnie nieświadomych przedsądów. Określają one nasze estetyczne preferencje, determinują nasze wybory, wpływają na nasze emocjonalne reakcje, kształtują drogi, którymi podąża nasze myślenie - nawet jeśli tkwimy w złudnym przekonaniu, że są to drogi krystalicznie obiektywnej i racjonalnej refleksji. Tymczasem mnogość rozmaitych filozofii, mnogość opinii, mnogość modeli rozumienia nie tylko teatru i literatury, ale rzeczywistości w ogóle - skłania do smutnego wniosku o bezradności, na którą jesteśmy skazani. Nie chodzi jednak o to, żeby w owej bezradności melancholijnie się pogrążać, ale żeby przynajmniej próbować w jakiś sposób ją oswajać. Jedną z dróg jest właśnie nieustanny wysiłek uświadamiania, jak wiele zależy od tych elementarnych obrazów, elementarnych definicji (Carl Gustav Jung i James Hillman powiedzieliby - od archetypów, czyli przedpoznawczych struktur psychicznych określających kształt wszystkiego, czego doświadczamy), które w nas tkwią, zanim jeszcze w ogóle zaczniemy świadomie myśleć, rozumieć, oceniać i komunikować.

Sprawy elementarne

Nie wiem, czy krytykę teatralną faktycznie zżera jakiś wielki kryzys (choć

po lekturze tej dyskusji można odnieść takie wrażenie), sądzę natomiast, że sprawą zupełnie podstawową w każdej poważnej wymianie zdań dotyczącej sporów światopoglądowych (o to zaś przecież tutaj chodzi) jest odsłonięcie fundamentów, na których te spory są osadzone. W przypadku krytyki teatralnej, literackiej, filmowej i każdej innej - fundamentami są, po pierwsze, koncepcja teatru (literatury, filmu etc), jego zadań (jeśli je ma) i powinności (jeśli je ma), po drugie, koncepcja samej krytyki, jej zadań i powinności (jak wyżej), po trzecie zaś, kwestia języka, jakim należy się posługiwać, żeby adekwatnie nazwać i wypowiedzieć dwa pierwsze problemy. Rzecz jasna - nigdy nikt nie dojdzie tutaj do żadnego porozumienia, nigdy nie będzie powszechnej zgody na zunifikowaną, wspólną koncepcję, którą wszyscy z ochotą przyjmą do wiadomości. Ale kto właściwie powiedział, że unifikacja jest dobra, a wielość zła? Może jest dokładnie odwrotnie? W każdym razie naprawdę warto przede wszystkim zdefiniować różnice, ustalić aparaturę pojęciową, pokusić się o solidną merytoryczną analizę problemu, a nie pretensjonalnie biadolić, że nie każdy podziela jakąś jedynie słuszną wizję. Wtedy będzie znacznie ciekawiej, wtedy rozmowa będzie miała sens.

I właśnie między innymi o tych problemach bardzo chętnie poczytałbym w dyskusji "Dziennika". Są to bowiem sprawy prawdziwie zajmujące i istotne. Natomiast wzajemne oskarżenia, środowiskowa nawalanka oraz drobiazgowe roztrząsanie, czy krytyk ma czy też nie ma prawa ostentacyjnie tupać, wzdychać albo jęczeć podczas spektaklu itd., itp. - to jest po prostu czysty banał i czysta żenada. A na dodatek śmiertelna nuda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji