Artykuły

Za ciasny kołnierzyk

"Ptasznik z Tyrolu" w reż. Berta Bijnena w Operze Krakowskiej. Pisze Magda Huzarska w Gazecie Krakowskiej.

Krawiec tak kraje, jak mu materiału staje. Twórcy "Ptasznika z Tyrolu" nie wykorzystali jednak wszystkich skrawków jakimi dysponowali.

Proszę państwa: kobieta jest jak kołnierzyk. Dopiero wtedy, gdy ma się ją na karku, widać, jaki to numer - powtarzał legendarny konferansjer, Fryderyk Jarosy. To powiedzonko pasuje jak ulał do większości operetek, w szczególności do "Ptasznika z Tyrolu" Karla Zellera. Występuje w nim bowiem niejaka Kryśka, czyli sprytne dziewczę, które - gdyby się uparło - dorównałoby słynnej Anecie K. noszącej przed sobą sztandar z napisem "Praca za seks".

Tylko, że owa Kryśka po pierwsze pracę załatwiała nie z jakimś tam opalonym politykiem, ale - jak sama w to wierzyła - z prawdziwym księciem, a na dodatek nie była samolubna, bo robiła to dla swojego narzeczonego. Nic dziwnego, że wyszły z tego pewne komplikacje, które stanowiły o uroku nie tylko libretta, ale i związanej z nim nierozdzielnie muzyki Karla Zellera.

Jej uroda bez wątpienia przyciągnie widzów, lubiących lżejszą muzę. Problem jednak w tym, że dawny, uroczy bibelocik wystawiony w Operze Krakowskiej okazuje się szybko uwierającym w szyję kołnierzem z przedwojennej anegdoty, który ma się ochotę zrzucić jeszcze przed końcem. A wszystko zaczyna się od scenografii Jose Groeniera i kostiumów Bettiny Hinteregger, które przeniesiono z niemieckiej wersji przedstawienia. Jakaś obrzydliwa klatka, która zmienia się w pałacowe wnętrze, pozbawione gustu stroje, zarówno arystokracji, jak i wieśniaków, a szczególnie ich żeńskiej części spowitej w czarne płótna i turbany śmiesznie wieńczące głowy pań. Można ustanowić nagrodę dla tego, kto zorientuje się, który z Tyrolczyków demonstrujących swoje dziwaczne, zielone spodnie jest tytułowym Ptasznikiem. Nie wspominając o jego narzeczonej Kryśce, paradującej w absolutnie aseksualnym kostiumiku, w którym nie uwiodłaby nawet mało wymagającego posła Samoobrony. Rozumiem, że krawiec kraje jak mu materiału staje, i że opera postanowiła zaoszczędzić na stronie plastycznej przedstawienia, ale w tym wypadku strzeliła sobie kolejnego samobója.

Nie wszystkie jednak kołnierzyki były za ciasne. Zdarzały się i za szerokie, takie jak ten w wykonaniu orkiestry Opery Krakowskiej pod batutą Tomasza Tokarczyka. Kierowani przez niego muzycy grali tak głośno, że trudno było usłyszeć chór, nie wspominając o systematycznie zagłuszanych solistach. A ci z kolei, chcąc przebić się przez ścianę dźwięku, zapominali o dykcji, powodując, że nikt z zagadniętych przeze mnie widzów nie rozumiał może i ciekawego przekładu libretta, jakiego dokonał reżyser przedstawienia Paweł Aigner. W zasadzie można by wyświetlać napisy z tłumaczeniem z polskiego na polski i może to pomogłoby śledzić intrygę.

Wszystko to sprawiło, że zamiast świetnie bawić się przy operetkowych hitach, takich jak choćby aria "Lat dwadzieścia miał mój dziad", walczyłam z pijącym mnie coraz bardziej kołnierzykiem. Nie wierzę, że nie da się przygotować w Krakowie lekkiej i bezpretensjonalnej perełki, jaką jest "Ptasznik z Tyrolu". Trzeba tylko znaleźć dla niej odpowiedni numer kołnierzyka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji