Artykuły

Inteligencja w postaci modelowej

"Teatr i bruk" opowiadając o krytyce, opowiada w istocie o inteligencji polskiej, biorąc za przykład grupę, owszem, nieliczną, ale usytuowaną w szczególnym miejscu relacji, które stanowiły istotę więzi spajających inteligencką warstwę - pisze Teresa Bogucka w Dialogu.

1. Pisanie o nieodległej przeszłości staje się dziś zadaniem trudnym, jako że publiczność czytająca rozpadła się na dwie kategorie - pamiętających Peerel i nie pamiętających. Dla pierwszych, starszych, szyfry, kody, nastroje poszczególnych lat są oczywistością. Zwracanie się do młodych przypomina za to niegdysiejsze próby daremnego tłumaczenia przybyszom z Zachodu, na czym polega rzeczywista, niewidoczna opresja systemu. Dziś to tłumaczenie jest szczególnie utrudnione, jako że toczy się generacyjne rozliczenie z niedawną przeszłością i żadne uwarunkowania tamtych czasów, etapy, niuanse, dla obiegowej wersji polityczno telewizyjnej nie mają znaczenia. Małgorzata Szpakowska w swojej książce o krytyce teatralnej od lat dwudziestych do dziewięćdziesiątych ignoruje powstały podział. Adresuje tekst po prostu do tych czytelników, którzy są w stanie zawierzyć jej autorskiej wizji, nie narzucając lekturze apriorycznych założeń, a jeśli czegoś nie rozumieją, to cierpliwie i lojalnie sprawdzą i wyjaśnią. Tym samym autorka wyjmuje rzecz z bieżących sporów - mimo, że traktuje o materii bardzo wrażliwej: o inteligencji, w dodatku w postaci modelowej.

Zdawałoby się, że analizy przedstawień, wydarzeń ulotnych, są wąską specjalizacją; wyrwane z kontekstu czasu i klimatu artystycznego stanowią raczej trop dla historyków, niż podstawę do uogólnionych refleksji nad przemianami - zwłaszcza tymi, ze schyłku dwudziestego wieku. Tymczasem "Teatr i bruk" opowiadając o krytyce, opowiada w istocie o inteligencji polskiej, biorąc za przykład grupę, owszem, nieliczną, ale usytuowaną w szczególnym miejscu relacji, które stanowiły istotę więzi spajających inteligencką warstwę. Cechą konieczną przynależności do owej grupy było uczestniczenie w obiegu kultury; stanowiło to coś w rodzaju odpowiednika patentu szlacheckiego. Z którego to patentu wynikała też podstawowa powinność: szerzenie i dyskutowanie idei i koncepcji, jakie w owym obiegu się rodziły. Mówiąc krótko: inteligent nie czytał i nie chadzał na spektakle lub do sal wystawowych w celu zabicia czasu bądź zażycia płochej rozrywki. Realizował obraną misję, jakkolwiek patetycznie by to brzmiało.

W teatrze ów obieg kultury, spotkanie twórcy i odbiorcy miało najbardziej bezpośrednią formę: dokonywało się natychmiast i było sprawdzalne. A nad jakością tego spotkania czuwali właśnie krytycy, bacząc, czy przekazanie idei, sprzężenie emocji, poruszenie wyobraźni osiągnęły poziom oczekiwany i pożądany. I tu jakby się między sobą nie różnili. Dla wszystkich krytyków opisanych w książce Szpakowskiej nie tylko błahość przedstawienia, nuda, rozziew między aktorem i odbiorcą były klęską. Był nią już sam brak zaiskrzenia, brak napięcia między sceną i widownią, napięcia które tworzy wartość - nową i wspólną. Oczywiście krytyków różniło przekonanie, co ową wartością być powinno. Norma moralna unaoczniająca się odbiorcy? Impuls poznawczy? Namysł nad życiem? Nowe opisanie świata, a choćby jakiegoś jego kawałka? Błysk przeżycia i zrozumienia? Niezależnie jednak od tego, w czym każdy z krytyków upatrywał istotę teatru - wszyscy zgodnie uważali, że w spotkaniu sceny i widowni ma się dokonać rzecz ważna. I potrzebna.

2.

Opowieść o krytyce teatralnej zawarta w tomie "Teatr i bruk" obejmuje dwudziestolecie i czas Peerelu. Małgorzata Szpakowska nie zapuszcza się dalej, w czasy najnowsze, mimo, że Trzecia Rzeczpospolita trwa już prawie tyle, co Druga. Ale jest oczywiste, że w latach dziewięćdziesiątych skończyła się pewna epoka, a wraz z nią ta rola inteligencji, jaką znaliśmy. Teraz, z oddali widać, to coraz wyraźniej.

Można zacząć od tego, że miejsce teatru uległo zmianie, coś zostało mu odjęte. Owo, by tak rzec - zamknięcie, które dawało rezonans. Teatr na wolnym rynku musi zabiegać o publiczność, i to o szeroką a nie tylko o kwalifikowaną, zobligowaną do sięgania wyżej, nad poziomy. Od sceny epoki dwudziestolecia teatr dzisiejszy różni się tym, że stracił funkcję oświatową, już nie ma przybliżać ani wielkiej literatury, ani moralnych racji, nie jest jego zadaniem krzewić niezbędne wartości. Nie ma szans stać się drogą do poznania, wtajemniczenia, osiągnięcia nowego statusu.

Z kolei w porównaniu z czasem realnego socjalizmu teatr stracił pewną unikalną możliwość komunikacyjną oraz siłę głosu, jaką ma nawet szept w wymuszonej ciszy. W komunizmie myśl swobodna szukała miejsc, w których mogłaby objawić się i stać rzeczą wspólną, elementem więzi między ludźmi. Teatr tworzył po temu sytuację najtrudniejszą do skontrolowania i stłumienia. Książkę, film, obraz, przekaz radiowy czy telewizyjny można było ocenzurować i przykroić do potrzeb władzy. Tekst sztuki teatralnej też. Ale to, co jest istotą teatru: błysk zrozumienia, wspólne przeżycie, emocje powstające w godzinie spektaklu i łączące jego uczestników - to było właściwie nie do zakazania.

Krytycy teatralni, o których pisze Małgorzata Szpakowska, mieli pola zainteresowań nierzadko dalece szersze niż opisywanie przedstawień. Od teatru oczekiwali spełnienia powinności wobec społeczeństwa, i szło tu zarówno o wymiar obywatelski, jak i artystyczny. Bo refleksji nad stanem społeczeństwa i narodu oraz przeżyć duchowo-twórczych jednako brakowało w ówczesnym życiu zbiorowym.

Te oczekiwania i wymogi obejmowały twórców teatru, publiczność, ale także społeczeństwo. Jak wówczas inteligencja rozumiała termin "społeczeństwo"? Na pewno nie tak, jak nam się dziś ono objawia - jako masa o statystycznej sile, która nieustannie dokonuje rozstrzygających o naszym wspólnym życiu wyborów: co pewien czas politycznych, a na co dzień konsumenckich (wyborów, które ogarnęły też kulturę i zrównują wartości z pokupnością). "Społeczeństwo" rozumiano jako podmiot wartości obywatelskich i narodowych. Wiara inteligencji w to, że Polacy mają owe imponderabilia w depozycie, i trzeba tylko ciągłej pracy, aby je wydobyli z siebie, spod plugawej skorupy - doznawała ciosów odnotowywanych z goryczą, ale i potwierdzeń, które wchodziły do narodowego mitu i nabierały mocy wtórnej. Nierzadko wielkiej. Przez dwa stulecia kultura, polski inteligent i ów oracz, o którego duszę szło - były to podstawowe znaki opisu naszego losu. Kultura była przestrzenią, w której winno się dokonać scalenia narodu-społeczeństwa, a ta połączona siła miała dokonać cudu podniesienia i wyzwolenia. Co się ku naszemu zachwyconemu zdumieniu dokonało. Mit oblekł się w ciało i wbrew polskiej tradycji - nieoczekiwanie się wypełnił.

Jesteśmy osiemnaście lat po jego spełnieniu. Pospolitość skrzeczy, masowa publiczność rządzi pod dyktando brukowców, kultura się przeobraża, wykształciuchem się poniewiera.

Z tej perspektywy życie kulturalne z przeszłości - pięknieje. Kiedy na świecie postępowało umasowienie kultury, u nas przestrzeń twórczości i przekazu nasycana była potrzebami zduszonej społecznej komunikacji - umysłowymi, wolnościowymi, politycznymi, duchowymi, religijnymi, kontrkulturowymi. Potrzeby, które normalnie zaspakaja polityka, samorządność, religia, mnogość społecznych więzi, debata publiczna - potrzeby te w komunizmie musiała pomieścić kultura. I mieściła wszystko. Przechowywała tradycję i umożliwiała obieg nowych prądów; dawała i możliwość sceptycznego osądu ideologicznych szaleństw i szansę na metafizyczne uniesienia. Była bogata, znacząca, niezbędna. Niezbędna społeczeństwu była też warstwa tworząca tę najważniejszą - wydawało się - sferę życia. Przewrotna historia sprawiła, że system, który inteligencji potrzebował do inżynierii dusz, szybko się na niej zawiódł, borykał się z jej oporem. Ale tym samym przedłużył jej życie. W istocie warstwa, którą wyprodukowało zniewolenie w zaborach, była przystosowana do funkcjonowania w społeczeństwie zakneblowanym, pozbawionym reprezentujących je instytucji. Mówiła w jego imieniu, zakładając, że przedstawia jego potrzeby, bliskie jej marzeniom o wyzwalaniu się, bądź o godnym trwaniu w warunkach, jakie zostały przez historię dane. Nadto, będąc genetycznie zakorzeniona raczej w warstwach pańskich, niż plebejskich, kultywowała przetworzone cnoty rycerskie, obce chłopskiej tradycji. W świecie, do którego przyszło nam teraz dołączyć - od dawna anachroniczne.

3.

Społeczeństwo uwalniając się spod opresji szybko zaczęło się też uwalniać od mentora. Co jest oczywiście normalne, i chyba zdrowe, choć często niesprawiedliwe, nieestetyczne, krzywdzące. I nierzadko wywołuje rozgoryczenie, które znajduje ujście w krytyce stanu kultury: jej urynkowienia, pogoni za odbiorcą niewyrafinowanym, etc. Do tej wizji upadku, utraty znaczenia, niewypełnienia podstawowych zadań dochodzi często oglądanie się na państwo, które "winno zadbać". Tak rodzi się syndrom tęsknoty za czasem minionym, nierzadko obecny w publikacjach poświęconych różnym dziedzinom artystycznym epoki Peerelu.

W książce Małgorzaty Szpakowskiej nie ma śladu takiej nostalgii, opowiada ona bowiem o tym, jak inteligencja czyniła swoją powinność i jak ją szczęśliwie wypełniła - choć jest już oczywiste, że w swej tradycyjnej postaci sama nie przeżyje urzeczywistnienia się marzeń, którymi żywiliśmy się od pokoleń. Dokonać dzieła i sczeznąć - to może właściwe spełnienie mitologii romantycznej, ofiarno-wallenrodycznej, która też doszła kresu? Dziś jest już nieprzydatna. Za to przydatna byłaby inna umiejętność inteligencka - groteska, autoironia, dystans. Niestety, również się zagubiła.

Czytelnik dzisiejszy musi się zastanawiać, czy wykształciuchy w nowych czasach znajdą swe miejsce i zadanie - bo chyba już nie powinność. Ale "Teatr i bruk" przetrwa te rozterki i pozostanie ważną książką o ich poprzednikach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji