Kaliber Tiramisu
Do "Tiramisu" przyklejono już tyle etykietek, że nie sposób uczestniczyć w dyskusji o tym przedstawieniu, jeśli nie wyjaśni się, czym ten spektakl nie jest.
Na pewno nie jest żeńską odpowiedzią na "Testosteron". Porównanie do "Testosteronu" brzmi chwytliwie, lecz zupełnie rozmija się z prawdą. W całym spektaklu jest dosłownie jedna scena, w której, przy odrobinie interpretacyjnej inwencji, można wskazać zapożyczenie z Saramonowicza. Szał, z jakim bohaterki licytują się na marki noszonej garderoby, zdzieranie z siebie coraz bardziej intymnych jej elementów i ostentacyjne prezentowanie metek, które ma potwierdzić, że każda z pań "jest prawdziwa", rzeczywiście porównać można ze sceną, podczas której aktorzy z Montowni kolejno wykładają na stół telefony komórkowe, recytują parametry swoich samochodów i podziwiają drogie zegarki. Poza tym jednym epizodem powszechne odczytywanie sztuki Owsianko za pomocą tego klucza (a właściwie wytrycha) można tłumaczyć jedynie faktem, że w "Tiramisu" występują wyłącznie kobiety, a jednym z tematów ich rozmowy są mężczyźni. Równie dobrze można by żeńską odpowiedzią na "Testosteron" nazwać "Dom kobiet" albo "Dom Bernardy Alba". Niestety, obu tym sztukom przytrafiło się to samo nieszczęście - wokół nich rozpętała się dyskusja nie na temat walorów teatralnych, lecz o (nie)prawdziwości i (nie)słuszności ról płciowych zarysowanych w tych dramatach. Interesujące jest przy tym, jak odmienne kryteria stosowane są do każdej z nich.
Kazimiera Szczuka w kwietniowym "Foyer" mówi o "Testosteronie", że "jest szyderstwem z machizmu, ale jednocześnie ciepłą i jakby kumplowską afirmacją i apoteozą męskości", natomiast "Tiramisu" zarzuca wpisywanie bohaterek w stereotyp mentalnej (i nie tylko) dziwki. Trudno mi zrozumieć tę asymetrię. Nie wiem, czemu stereotyp przedmiotowo traktującego kobiety dzieciosiewcy albo nawiedzonego socjobiologa miałby w mniejszym stopniu szkodzić afirmacji męskości, niż to się dzieje w przypadku stereotypu kobiety sukcesu, dla której sypialnia jest przedłużeniem biura. Pewna jestem, że czynienie z tej sztuki manifestu feminizmu czy też antyfeminizmu (kolejna z metek o wyjątkowej trwałości) jest równie nieuprawnione, jak wpychanie na te same sztandary "Testosteronu". Żadna z tych sprawnych i dobrze zagranych komedii nie udźwignie wymagań tego kalibru. Zapewniam, że w wyznaniach Ekantki czy Bajerki jest, akurat tyle samo prawdy o polskiej polityce płci, ile w socjobiologicznym bełkocie, którym raczą nas Tretyn i Kornel. To, że postaci Saramonowicza są bezradne i pocieszne, a bohaterki Owsianko twarde i agresywne, nie wynika z rzekomego braku "umiejętności afirmowania własnej płci", lecz z różnic zainteresowań. Rozczulanie się nad stadkiem kobiet plotkującym nad talerzykiem z tiramisu, podczas gdy panowie w sali obok zapijają niedoszłe małżeństwo przyjaciela, byłoby z pewnością o niebo prostsze niż napisanie sztuki składającej się z wielu dramaturgicznych tworzyw, ale też o wiele nudniejsze.
Jeśli już szukać dla "Tiramisu" jakiegoś pokrewieństwa, to raczej wskazywałabym na inne przedstawienie Aldony Figury - "Monologi waginy" Eve Enster. Widać je w upodobaniu do partii monologowych, scenicznej ekwilibrystyce wokół oszczędnej i chłodnej scenografii, a czasem w zgrabnych nawiązaniach, takich jak wspomnienia z weekendowego wypoczynku, których głównym elementem jest pobieżna klasyfikacja form, jakie przybiera orgazm.
Można się nawet pokusić o tezę, że "Tiramisu" stało się poprawioną wersją sopockiego przedstawienia. Słabością "Monologów..." był brak równowagi między poważnymi i komicznymi partiami tekstu. Cztery kobiety, które siedziały na scenie, trajkotaly z taką samą lekkością o klasyfikacji orgazmów, odkryciach sześcioletniej dziewczynki i intymnych problemach sześćdziesięciolatki. Kiedy do tej jednolitej paplaniny doklejony został monolog "Moja pochwa była moją wioską", nie mógł on w żaden sposób wybrzmieć. Dysonans, jaki się wówczas pojawił, zdecydowanie nie był z kategorii zamierzonych. Zamiast przerażenia losem zgwałconej kobiety pojawiło się niemiłe wrażenie, że ktoś nam psuje całkiem miłe pogaduszki wyznaniami, które są zupełnie nie na miejscu.
W "Tiramisu" podobnych niebezpieczeństw udało się uniknąć dzięki przejrzystej konstrukcji dramatu: siedem kobiet wypowiada siedem monologów przetykanych siedmioma scenami zbiorowymi. Większość monologów jest równie groteskowa jak zbiorowe scenki z życia agencji reklamowej, ale nie razi, kiedy pojawia się w nich poważniejsza bądź po prostu bardziej powszednia tematyka. Zawsze oparte są na podwójnej grze.
Owe siedem kobiet to galeria lekko sitcomowych typów. Jest między nimi domina, która narzuciła mężowi rolę kury domowej i dziwi się, dlaczego - kiedy pragnie małżeńskich uniesień - mąż zastania się bólem głowy; kobieta uzależniona od zakupów; lesbijka nawet niemarząca o comming-out; podręcznikowy przypadek kompleksu ojca; fascynatka New Age.
Dwukrotnie wśród monologów pojawiają się aktorskie majstersztyki. Pierwszym jest rola Księgowej (Agnieszki Śnieżyńskiej), prawie trzydziestoletniej dziewicy, której co tydzień udaje się zmyślić na tyle przekonującą historię, że wygrywa firmowy konkurs na najbardziej malowniczy orgazm. Jednak ekstaza, o której opowiada, rzeczywiście ma miejsce co niedzielę i rzeczywiście dzieje się w kościele. Nietrudno zrozumieć, dlaczego przyjęcie komunii świętej referuje językiem skopiowanym z soft porno. Przecież w jej agencji reklamowej jest to język, jakim opisuje się doznania najwyżej cenione, a intymne już tylko z nazwy. Łatwo jest ten język przyswoić i zastosować do spraw, do których samemu przywiązuje się większą wagę. Zawsze jednak będzie to język obcy. Księgowa w Warszawce jest perfekcyjnie zamaskowaną cudzoziemką. Trudno nawet powiedzieć, że tam "mieszka". Cały tydzień żyje myślą o opuszczeniu mieszkania-sypialni i powrocie do weekendowej arkadii - Siedlec, gdzie hoduje kaktusy poszeregowane według wielkości, a po mszy i "Klanie" gotuje obiad, na który po bożemu jest zupa na pierwsze, na drugie ziemniaki i kotlet schabowy, a na deser kompot.
Drugim aktorskim majstersztykiem jest Ekant Elżbiety Komorowskiej. Jej historia jest do bólu banalna i mieści się w starym schemacie: studencka miłość-porzucenie-aborcja. Komorowska opowiada ją z odrobiną dystansu. Tu również kontrast między łzawą intymną opowieścią a codzienną maską osoby wyrachowanej i powierzchownej jest dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. W tej firmie kontakt z klientem rozumie się bardzo szeroko, a gdy stawką jest podpisanie kontraktu, pruderia nie wchodzi w grę. Ekantce to nie przeszkadza. Od kiedy w ubikacji spłukała resztki czegoś, co mogło być jej córką, i przetrwała inkwizytorski zapał spowiednika, do którego próbowała się zwrócić o pociechę, w ogóle niewiele rzeczy jej przeszkadza. Nie wymaga już od życia szczęścia albo dobrej zabawy, ale to, że od czasu do czasu może rozbić jakąś parę, jest ich całkiem zadowalającym substytutem.
Z pewnością paradoksem jest fakt, że z łona eksperymentalnego Laboratorium Dramatu wyszedł teatr popularny, żeby nie powiedzieć - mieszczański. Najwyraźniej dużym osiągnięciem Laboratorium jest fakt, że ta instytucja nie popadła w dogmatyzm. Nie tylko w chwili, gdy z buntu młodej dramatopisarki zaczęła się wykluwać lekka komedia, nie skazała "Tiramisu" na niebyt, ale nawet znalazła jej przytulne gniazdo na scenie Teatru Buffo, którego publiczność szybko doceniła sprawnie napisaną (bądź, jak głoszą materiały promocyjne, cierpliwie poprawianą na scenie), zabawną i chwilami gorzką sztukę o i dla beneficjentów polskiej mutacji kapitalizmu. Szkoda tylko, że podczas promocji nie uniknięto grzechu napuszonej ideologizacji. To lepiej zostawić krytykom.