Piersi dla Edka
Pokaż mi, teatrze, dla jakiego widz grasz, a powiem ci, czym jesteś. Teatr Stary ma swych dozgonnych entuzjastów, krakowsko-warszawską intelektualną elitę, Teatr Bagatela ma szkolne wycieczki, Groteska - dzieci, a Ludowy - trudną nowohucką młodzież. I tylko Teatr Słowackiego, jak ten palec, był do tej pory bez przydziału. Szukał bratniej duszy. O mały włos, a Kolumbem okazałby się parę lat temu sam Dyrektor Literacki Teatru. Gdy w Ansamblu przy pl. św. Ducha następowała generalna zmiana warty, on to właśnie jednym zdaniem ukoił skołatane nerwy krytyków. Rzekł, iż Teatr Słowackiego będzie odtąd teatrem o wyrazistym obliczu - teatrem dla Artura. Krytycy odpowiedzieli burzą oklasków i westchnieniem niezmierzonej ulgi. Teatr stanął śmiało twarzą w twarz z bohaterem Mrożkowego "Tanga", a my, no cóż, po raz kolejny daliśmy się zrobić w trąbę.
Aliści nadszedł piątek, 18 marca tego roku, dzień prawdy, wieczór Asa z rękawa. Oto na premierze "Farsy z ograniczoną odpowiedzialnością" okazało się, że owszem, wciąż w rytmie tanga pląsamy, ale bynajmniej nie o taniec z Arturem Teatr się dobija, a o taniec z Edkiem, nie do inteligenta mruga, a do chama się łasi, że ostatnie pas oddaje owej mrocznej wrażliwości skromnie ukrytej pod beretem. I udało się! Trafił swój na swego. Teatr się dobił, Edek drgnął, a pod kopułą zawisła jego dobrze znana, bezlitosna riposta - "Ciach w piach".
Edek nie chadza do teatru na byle co. Za żadne skarby. Prawdę powiedziawszy, Edek w ogóle nie pójdzie do teatru na teatr. Taki już jest. Do teatru jest w stanie zwabić go jedynie chytra propozycja braku teatru. 18 marca stanął u wrót scenicznego gmachu, gdyż wiedział na pewno, że nie teatr go tam czeka, a rockowy koncert. Stanął tym łacniej, że grać miała jego ulubiona kapela - Piersi. Przecież już samo to słowo wywołuje u Edka pod beretem cały rój boskich asocjacji, jakże więc było nie stanąć! Trzeba szczerze przyznać, że scena nie zawiodła Edka - pół godziny "łojenia" wobec kurtyny Siemiradzkiego, to nawet dla niego nie w kij dmuchał. Reżyser skończył koncert i rozpoczął spektakl dokładnie w tym momencie, w którym Edek zaczął się niepokojąco niecierpliwić.
Rozpoczął się rozwlekły epilog wieczoru, czas relaksu, czyli spektakl. Po kapeli Piersi wystąpiła, że się tak wyrażę, kapela Słowackiego. Fakt ten nawet ucieszył Edka. Ponad wszystko bowiem ceni on sobie jedność stylistyczną wieczoru. "Farsa z o.o." wydała mu się cokolwiek za głupia, za prosta i za długa, ale i tak postanowił wielce sobie cenić jej autora, Pana Władysława {#au#1205}Zawistowskiego{/#}. Za trud. W końcu nie można wymagać od wszystkich poziomu równego maestrii kapeli Piersi. Na pewno zaś nie należy tego wymagać od aktorów. Zresztą Edek dość szybko wyczuł, że dla kapeli Słowackiego dużą konkurencją byłby już Szymon Słupnik, w zastępstwie grającej kapeli przez pół godziny siedzący na słupie. Wybaczył więc, że w sposób monumentalnie pretensjonalny opowiedzieli mu oni historię kompletnego fiaska pewnej spółki z o.o., sterowanej przez solidnego hochsztaplera. Włodzimierza Waldka. Edek raz jeszcze dowiedział się, że złodziejstwo nie popłaca, za to po raz pierwszy - że popłaca żona. Nie to jednak ubawiło go najbardziej. Zdruzgotały go wice.
Edek pasjami lubi takie poczucie humoru - proste, rześkie i zdrowe, słowem - razowe. Natomiast staje się wręcz groźny, gdy wic wymaga intelektualnej żonglerki. Dramaturg dobrze o tym wiedział. Wiedział reżyser, wiedzieli aktorzy, wiedział Teatr. Dlatego właśnie mógł Edek śmiało określić całą tę pokoncertową, godzinną sjestę mianem jednego wielkiego wejścia baby do lekarza i stwierdzenia przez nią, że lekarz też baba. Wszystko go śmieszyło, co i raz ryczał jak wół. Trząsł się ze śmiechu w fotelu, gdy aktorka zdjęła majtki, po czym niechcący okazało się, a raczej ukazało, że ma na sobie drugie, czyli że ubiera się na cebulkę, a przed Edkiem udaje, że nie. Tupał w euforii, gdy starszy, siwy aktor kazał się aresztować, mieniąc się agentem Bolkiem, a przecież Edek doskonale wie, że Bolek to nie aktor, ale sam Prezydent. Wszystko to jednak proch i marność wobec dowcipu dowcipów. Oto Włodek odegrał przed Edkiem mroczny dramat przebudzenia po solidnej popojce. Przed nim, wirtuozem trudnych świtów!!! Wtedy właśnie Edek postanowił ratować Teatr Słowackiego. Poprawiając beret wiedział, że powinien, a nawet musi zostać magistrem sztuki teatralnej. Musi pójść w aktory.
Bardzo bym chciał, aby i tym razem szło o pomyłkę Teatru Słowackiego, o kolejny skandal, o następne sceniczne kuriozum. O dno. Niestety, "Farsa z o.o." jest poniżej jakiegokolwiek poziomu. I dziwna, smutna rzecz - najcięższe epitety nie są w stanie dotknąć tego zadufanego w sobie "dzieła sztuki". Jest ono jakimś monstrualnym Kalibanem, przed którym opadają ręce antropologa. Co się właściwie stało? Być może po raz pierwszy Teatr Słowackiego zrobił ruch w stylu Cesarzy Rzymu. Zagrał na najniższych instynktach. Dał ludowi to, co niezbędne, aby lud siedział cicho i nie szemrał na drugi dzień. Dał chleb i dał igrzyska; wiedząc, że każdy nosi gdzieś w sobie tego kretyna Edka. Ale przecież - rzuci ktoś - ten szał na widowni! Owszem. Jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy fruwającymi beretami a fruwającymi Borsalino. I proszę dobrze wmyślić się w tę - wybaczcie mi - "metaforę". Nie w tym rzecz, kto i dlaczego powinien chodzić lub też chodzi do teatru. Jest to kompletnie obojętne. Nie jest natomiast obojętne, czego teatr pragnie dotknąć w widzu, za jaką strunę chce szarpnąć w ciągu spektaklu.
Teatr Słowackiego potrząsnął Edkiem. Łatwość i lekkość pomylił z nędzą łatwizny. Tekst Zawistowskiego pomylił z farsą, a farsę z grubym dowcipasem. W końcu całość okrasił scenografią Urszuli Sipińskiej, która szkoda, że już nie śpiewa. Reżyserowi zaś oraz aktorom należą się szczególne wyrazy ubolewania. To dla nich właśnie pozwolę sobie na koniec przeinaczyć słowa samego Winnstona Churchilla: jeszcze nigdy tak wielu nie skompromitowało się w tak bardzo krótkim czasie.