Artykuły

Pamięć do zbudowania

"Transfer!" w reż. Jana Klaty w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Pisze Pola Sobaś w Opcjach.

Siła "Tranferu!" tkwi w jego prostocie. Podział świata jest tu klarowny jak dziecięca wyliczanka: na górze róże, na dole fiołki / na górze burze, na dole aniołki. Nad czterema tonami ziemi na metalowym kabłąku siedzą trzej antypatyczni sprawcy całego zamieszania, a poniżej brnie w niej dziewięciu pociesznych staruszków plus jeden spadkobierca tragedii wykorzenienia. Pierwsi silą się na zgrabne puenty, nawzajem notują sobie co celniejsze uwagi, bo przecież to na podstawie tych notatek powstaną kiedyś ich role w tym przedstawieniu - choć w założeniu miały być bazą do podręczników historii i pamiętnikami, które a nuż przyniosą autorowi jakąś literacką nagrodę. Z pamiętnikami wprawdzie wyszło, ale historię pisali ci drudzy. Nic dziwnego, że okazała się taka pokrzywiona i pokraczna, skoro pisali ją nogami - każdym metrem ziemi, który musieli pokonać, tak jak robią to w spektaklu za każdym razem, gdy chcą zabrać głos. Ich słowom daleko do zgrabności okrągłych zdań wypowiadanych przez wielką trójcę. Dramaturdzy nielicho się natrudzili, aby ich opowieści jakoś uporządkować i nadać im minimalny choć szlif, lecz i tak ciągle się prują. Staruszkowie zapominają kwestii, mylą imiona, spóźniają się z wejściem, ale ta ich nieudolność również jest elementem gry. W końcu gdzie nagłe zaćmienie może zabrzmieć lepiej niż w spektaklu o odzyskiwaniu, a właściwie budowaniu wspólnej pamięci? To pamięć ma być powszednia i lekko przaśna, nie ma też w tym nic nadzwyczajnego, że mieści się w niej akurat to, co pamiętać chcemy: ciepła atmosfera podczas dwujęzycznej wigilii z już spakowanymi wysiedleńcami ostatni raz spoglądającymi na swój dom, wycinanie swastyk ze środka nazistowskich flag, bo przecież szkoda marnować porządne płótno, cała seria antyhitlerowskich dowcipów, wspomnienia sztubaka bawiącego się w polską walkę podziemną, list od ojca z Wehrmachtu, w którym ostatni raz solidnie i rzeczowo wyznaje matce miłość. Jakoś też zapłacze się do niej noc, podczas której z okien żydowskich mieszkań leciały ciała i pierze, i przekrój wartburga, którym miała uciec cała niemiecka rodzina, aie zabrakło w nim miejsca dla wujka, więc zginął w polskim obozie.

Z czasem pamiętanie staje się pracą albo obsesją. Stałe podtrzymywanie pod powiekami obrazu swojej wsi na pięć minut przed tym, zanim przestała być swoja, wymaga coraz większego wysiłku bądź mrówczej pracy, podobnej do tej, jakiej poświęca się Karolina Kozak, pewnie w chwilach, kiedy nie piecze ciast dla wnuków. Na kartkach zeszytu w kratkę mozolnie odtwarza z pamięci spis całej swojej wsi, przy każdym nazwisku stawiając nieodłączną adnotację "Polak/Ukrainiec", żeby z opuszczonej wioski zostało coś więcej niż kilunastozwrotkowe pieśni w obu językach, bo pieśni podobno zapomnieć się nie da.

Tymczasem na górze trwa show trzech wielkich aktorów: Roo (Zdzisław Kuźniar), Chu (Wiesław Cichy) i Sta (Przemysław Bluszcz). Przypatrywanie się, jak Rossevelt i Churchill mizdrzą się do Stalina, to czysta rozkosz. A to poczęstują cygarem, a to rzewnie zaśpiewają Podmoskownyje wiecziera, wyciągną zapałki zamiast mapy spornych terenów, a wreszcie zapiszą w pamiętniku, że może to i potwór, ale jakże cudnej i dostojnej urody. Kiedy widz zmęczy się pustosłowiem, nie zdziwi się, że z ust Roo i Chu w końcu pada już tylko "bla, bla, bla", bo przecież od początku było wiadomo, że w tym show jest miejsce tylko na jedną (czerwoną) gwiazdę. Bluszcz w tej roli jest wyśmienity. Nie kopiuje portretów ani filmów dokumentalnych, lecz gra zło i chamstwo w czystej postaci. Niby dowcipkuje z Roo i Chu, lecz wie, jakim tonem przypomnieć, że dyskusja o podziale skóry na niedźwiedziu to wprawdzie rzecz przyjemna, ale on go zastrzelił, więc nie ma co się łudzić, że ktoś oprócz myśliwego tę skórę zobaczy. Z nieodpartą swobodą rzuca, że polscy oficerowie z Katynia "wyjechali" i że człowiek Zachodu nie ma prawa oskarżać Armii Czerwonej o gwałt i grabieże, bo dusza Rosjanina jest dlań nieprzenikniona.

Klata nie byłby sobą, gdyby ich dyskusji nie podsumował popową piosenką - w tym przypadku jest to Transmission Joy Division - przy której aktorzy zmieniają się w marionetki.

Wbrew pozorom nie jest to przedstawienie symetryczne. Niby kabłąk wspiera się na czterech słupach i zwalczają się na nim zwolennicy trzech różnych wizji tej wymuszonej wędrówki ludów, lecz już przy samym gruncie mamy do czynienia tylko z dwoma punktami widzenia. Wielkim zbiorowym nieobecnym są Rosjanie i Ukraińcy. Pierwszym nie można było uczynić większej krzywdy, niż sprawić, by w ich imieniu wypowiadali się jedynie Stalin i kobieta do dziś pamiętająca widmo gwałtów, jakich dokonywali żołnierze Armii Czerwonej; drudzy w procesie przesiedlenia byli ogniwem równie ważnym, jak Niemcy i Polacy. Szkoda, że nie usłyszeliśmy opowieści o ich "transferze" - nie dowiedzieliśmy się, czy żegnali sąsiadów z płaczem, czy spluwali im pod nogi, czy szybko zajęli opustoszałe domy i pola, czy też czekali na powrót Polaków. Bali się tego? Po cichu ostrzyli kosy czy na wszelki wypadek zostawiali przy piecu jedno wolne miejsce?

Z pewnością Klacie udało się uniknąć wszystkich niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą teatr świadectwa. Naturszczyków referujących swoje biografie nie ogląda się z litości, lecz ze szczerym zainteresowaniem. Dzięki pracy Dunji Funke i Sebastiana Majewskiego historie świadków są dobrze zbudowane i świetnie kontrapunktują jałtańskie etiudy. Ascetyczność sceny i teatralnych środków sprawia, że najprostsze efekty działają z nieodpartą siłą. Tak dzieje się, kiedy nagle, tuż po drastycznej opowieści o wybebeszaniu żydowskich mieszkań, na scenę opadają białe piórka, gdy Hanne-Lore Pretzsch wchodzi ubrana w ponczo z resztek nazistowskiej flagi albo gdy Zygmunt Sobolewski schyla się, aby powąchać i rozetrzeć w palcach ziemię, jak to zrobił jego ojciec drugiego dnia pobytu na ziemiach odzyskanych.

Po premierze tylko przez ułamek sekundy zastanawiałam się, czy przedstawienie tak wyciszone i jednolite udźwignie cały medialny szum, jaki wokół niego narósł. Odpowiedź była jednoznaczna - spektakl, na którym nie wstyd płakać, nie trafia się codziennie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji