Artykuły

Wolności oddać nie umiem

"Teczki" Teatru Ósmego Dnia w Poznaniu. Pisze Janusz Majcherek w Teatrze.

Co dziś rzucili w błoto a co na wiatr, kogo tam znów

rzucili na kolana a kogo błotem

obrzucili, na kogo to błoto rzuca

określone światło a komu

rzuca piaskiem w oczy, komu rzuca

się w oczy to błoto, komu do

gardła się rzuca a komu najwyżej

na mózg się rzuciło [...]

Stanisław Barańczak: "Co dziś rzucili"

Klasa aktorów Teatru Ósmego Dnia, ich - w sensie herbertowskim - potęga smaku polega między innymi na tym, że mając - jak bodaj żaden inny zespół teatralny w Polsce - fenomenalną artystycznie i zarazem radykalną etycznie, niezłomną, ba, heroiczną przeszłość, nigdy, ani przez chwilę, nie pragnęli korzystać z prawa do kombatanctwa ani grzać się w blasku martyrologii. Przeciwnie, gdy tylko zakończył się czas peerelowskie-go komunizmu - z którym Ósemki walczyły środkami teatralnymi i który walczył z Ósemkami środkami policyjnymi - aktorzy, wróciwszy do kraju z wymuszonej przez reżim emigracji, natychmiast zmobilizowali siły, aby patrzeć na ręce nowej władzy w nowej rzeczywistości. Mawiał pewien profesor w okresie Polskiego Października: "odwaga staniała, rozum podrożał". Po 1989 roku rozum był w cenie, ale i odwaga na wagę złota; taka zwłaszcza odwaga, która pozwalała nie dać się unosić radości z odzyskanego śmietnika i nie wierzyć zbytnio w bezwzględną wartość faktu, że Onych zastąpiliśmy My (którzy zresztą wyłoniliśmy spośród siebie Nowych Onych). Ósemki miały taką odwagę szukania dziury w całym i kontestowania Nowego Wspaniałego Świata - zresztą nie tylko w wymiarze lokalnym, bo Teatr Ósmego Dnia nigdy nie zamykał się w narodowych opłotkach i nie poprzestawał na krytyce zaścianka. Przykładem wielkie przedstawienia zrealizowane po powrocie do kraju: "Ziemia niczyja", "Sabat", "Szczyt", "Arka", "Portiernia" czy "Matki" - które z perspektywy polskiej i globalnej przenikliwie ukazywały tęsknotę za wolnością, manipulowanie wolnością i coraz to nowe zagrożenia czyhające na świeżo pozyskaną wolność.

W działaniach artystycznych Teatru Ósmego Dnia w ostatnich kilkunastu latach nie było rozpamiętywania przeszłości ani rozdrapywania ran; co więcej: nie było ani

chęci zemsty, ani odwetu. Jeśli już zespól zwracał wzrok za siebie - jak w przejmującym przedstawieniu "Tańcz, póki możesz" - to raczej ze względu na wynikającą z nieuchronnej konfrontacji z przemijaniem i śmiercią potrzebę nadania sensu własnej egzystencji.

Aż pewien oszołomiony żądzą zadawania cywilnej śmierci ultras wyniósł ukradkiem ze składu ubeckiej makulatury, zwanego oficjalnie Instytutem Pamięci Narodowej, listę z nazwiskami ludzi, którym bez dania żadnej racji przypisano miano agentów, aby tylko rozkręcić wściekłe igrzyska. Na tej liście znalazło się dwóch aktorów Teatru Ósmego Dnia.

Znam osobiście kilka osób o nieposzlakowanej przeszłości, których imiona i nazwiska przypadkowo zgadzały się z widniejącymi na inkryminowanych listach. Nie wiem, czy odpowiedzialny za rozpętanie karnawału oszołom, skądinąd współtwórca tak zwanej Czwartej Rzeczypospolitej, zostanie kiedykolwiek usprawiedliwiony za iście jakobiński impet i prostolinijność czekisty, z jakimi obryzgał błotem wielu najuczciwszych ludzi. Bóg z nim. Bóg prawdziwych Polaków, rzecz jasna. Dla mnie ważniejsze są losy niewinnie pomówionych ofiar. Zwłaszcza tych, których mogę policzyć między swoich przyjaciół.

Dwaj aktorzy Ósemek uzyskali status pokrzywdzonych, co w nowomowie Czwartej RP oznacza, w największym skrócie, że to nie oni donosili, tylko na nich donoszono.

Nie pragnąc nigdy konfrontacji z mierzwą ubeckich pseudodokumentów, zespół Ósemek został niejako do tej konfrontacji przymuszony przez logikę rzeczywistości politycznej, jaką wytwarzają pacjenci z obecnego parlamentu, rządu, pałacu prezydenckiego i niektórych mediów.

A skoro już aktorzy Ósemek przeczytali, co w raportach dla Służby Bezpieczeństwa pisali na nich ludzie spodleni, zeszmaceni, słabi lub tylko zastraszeni, postanowili zrobić spektakl.

Powstały "Teczki".

Trafili z tym spektaklem w czas najgorszy z możliwych. Lustracyjny obłęd chyba jeszcze nie osiągnął swojego apogeum, ale mechanizm niszczenia niewygodnych ludzi przy pomocy teczek został rozkręcony na dobre. Każdego dnia dostarcza się nowe mięso dla cyrku bliźniaczych Neronów. Karnawał zwany rewolucją moralną trwa.

Ale może inaczej: może Ósemki trafiły z tym spektaklem w czas dobry. W tym przynajmniej sensie, że pokazują, jak od nacjonalistycznej, katolickiej i populistycznej wścieklizny, która legitymuje procesy lustracji i dekomunizacji, można i należy się zdystansować, a nade wszystko - że można zobaczyć w tych procesach mechanizmy znane z historii, mechanizmy, które już nie raz kończyły się krwawą łaźnią i które mają właściwość reprodukcji, nawet w okresach faktycznej czy pozorowanej demokracji (ostatecznie różnica między zbrodniami świętej inkwizycji, jakobińskim terrorem, procesami moskiewskimi i, dajmy na to, działalnością senatora McCarthy'ego ma charakter ilościowy, nie jakościowy).

Oczywiście, zasadniczy plan przedstawienia ma z natury rzeczy charakter historyczny, dokumentalny. Czworo aktorów: Ewa Wójciak, Adam Borowski, Tadeusz Janiszewski i Marcin Kęszycki, siedzi w niewielkiej odległości od siebie, przy czterech pulpitach, jakie zwykle służą muzykom do rozłożenia nut. Nieco w głębi wydzielona najprostszymi środkami scenka, rodzaj, można by rzec, mansjonu, w którym od czasu do czasu aktorzy będą przywoływać fragmenty swoich legendarnych spektakli z lat siedemdziesiątych.

Aktorzy siedzą przy pulpitach i czytają ubeckie raporty. Na oparciach krzeseł mają wypisane - jak bywa na planie filmowym - kryptonimy, pod którymi występują w donosach. Są w zasadzie prywatni, choć teatrologom bieglejszym ode mnie pozostawiłbym do rozstrzygnięcia coś, co uczenie, jak mi się wydaje, nazywamy statusem ontologicznym postaci. Bo ja, szczerze mówiąc, nie wiem na pewno, z kim mam do czynienia. Jasne, widzę Ewę, Adama, Tadzia, Marcina - znamy się już nie wiem ile lat, i rozumiem, że oto bliscy mi ludzie, moi przyjaciele, aktorzy, przedstawiają policyjne dokumenty, które - cokolwiek sądzić o ich wartości czy też prawdomówności - są pewnego rodzaju świadectwami na temat Ewy, Adama, Tadzia i Marcina życia na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Ile w tych opowieściach, snutych przez rozmaitych Szmaciaków, prawdy? Ile półprawdy? Ewa Wójciak mówi w jakimś wywiadzie, że niczego nie da się zbudować na półprawdach. Innymi słowy, znaczy to, jak rozumiem, że rewolucja moralna, która wspiera się na ubeckiej konfabulacji jest funta kłaków warta, a już na pewno nie powinna szermować hasłem moralności, skoro fundowana jest na lotnych piaskach czy raczej na płynnej zawartości kloaki.

Zarazem patrząc na Ewę, Adama, Tadzia i Marcina, widzę ich przecież jako postaci teatralne, mam w pamięci ich spektakle, a i oni sami zaczynają przecież ten teatralny wieczór od przywołania fragmentu zarejestrowanej na filmie "Przeceny dla wszystkich", gdzie aktorzy się przedstawiają. I nagle mamy jakby podwójną rzeczywistość albo raczej dwa teatry: na ekranie widzimy zapowiadanych z imienia i nazwiska aktorów, którzy w przestrzeni aktualnego spektaklu zjawiają się jako osoby z krwi i kości, tyle że o te trzydzieści lat starsze. I na filmie, i - by tak rzec - w realu rozlegają się oklaski. Kto tu jest kim? Kto kogo gra? Jakie tu wizerunki dawnego i obecnego Teatru Ósmego Dnia nakładają się na siebie? Nie wiem i nie chce mi się tego badać. Wiem tylko jedno: że ciarki chodzą mi po plecach, gdy w finale "Teczek" patrzę na dwie Ewy: jedna na filmie sprzed lat, druga żywa tuż przede mną, obie śpiewają ten sam song. To bardzo piękne, bardzo mądre, bardzo przejmujące.

Czytanie donosów sprokurowanych przez Tajnych Współpracowników raz po raz budzi śmiech na widowni. A więc nic z atmosfery "Biesów", które skądinąd należały do fundamentalnych lektur Ósemek w latach heroicznych (i w spektaklu są, muszą być, przywołane poprzez słynny wykład Szigalewa o wolności, która zamienia się w zniewolenie). Układana przez tajną policję historia nie jest demoniczna, wśród donosicieli nie ma ani Wierchowieńskich, ani Stawroginów. Pospolitość skrzeczy. Z donosów wyrasta absurd, któremu nie Fiodor Dostojewski patronuje, lecz Sławomir Mrozek, i to z okresu "Wesela w Atomicach". Śmiejemy się, bo łatwo nam dziś się śmiać, gdy coś, co braliśmy za kafkowska grozę, okazuje się po latach tak niebywale prymitywne i głupie. Ale z drugiej strony Ósemkom obok "Biesów", obok etycznego radykalizmu Camusa i Conrada, towarzyszył w owych inkryminowanych latach także Stanisław Brzozowski. Ten Brzozowski, który formułował nie znoszącą sprzeciwu krytykę narodu i społeczeństwa, ale i ten, którego dosięgło pomówienie o zdradę.

W "Teczkach", o ile pamiętam, nie ma nigdzie odwołania wprost do tak zwanej sprawy Brzozowskiego. Ale mam dziwne przekonanie, że aktorzy Ósemek sprawę Brzozowskiego noszą w sobie jako anerre pensee i że przemyślenia na temat tej sprawy

pozwalają im zachować zdrowy rozsądek w sytuacji dzisiejszego polowania na czarownice.

"Teczki" w Teatrze Ósmego Dnia odnoszą się do przeszłości, ale nie są przedstawieniem historycznym. Tym bardziej nie wpisują się w tak nachalnie dziś uprawianą politykę historyczną. Pokazują epizody z biografii Ósemek; dzieje wolnych ludzi, którzy swoją sztuką bronią się przed zniewalającym systemem. Ale mówią nam też, że systemy nie znikają bezpowrotnie, raczej zmieniają skórę - więc o wewnętrzną wolność i niezależność trzeba walczyć bez końca. Teatr Ósmego Dnia, tak jak zawsze, nie pozwala nam zgnuśnieć i podtrzymuje w nas potrzebę tej walki (mogliby wraz z Chłopcami z Placu Broni śpiewać: "Wolność kocham i rozumiem/ Wolności oddać nie umiem"). Wbrew pozorom "Teczki" to krzepiące przedstawienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji