Artykuły

Wszyscy spotkamy się w Jerozolimie

Milczący kamień

Wybrałem się do teatru na sztukę, a ujrzałem pogrom ży­dowski, opracowany przez An­drzeja Lenartowskiego, utwór, w którym prymitywnych i pazer­nych Żydów mordują prymityw­ne robole, żołnierze i funkcjona­riusze. W dodatku, żeby widz nie miał wątpliwości gdzie się rzecz dzieje, na scenę został wprowadzony chłopiec, rzeko­ma przyczyna tegoż pogromu, a przed zakończeniem spektak­lu, padają dwa strzały do Żydów­ki i dziecka ukrywających się w szafie.

Dokonującej się zbrodni towa­rzyszą głosy i przekleństwa tłu­mu otaczającego kamienicę pu­łapkę tak dla Żydów, jak i Pola­ków. Obydwie nacje zostały w nią wmanewrowane i osaczo­ne, zdaje się sugerować autor, tylko przez kogo? Na to pytanie sięgające na Kielecczyźnie "Są­du nad arianami" długo nie otrzymamy odpowiedzi. Jest ono zasygnalizowane przez Lenartowskiego w sztuce tak zwa­nym "małym złem", które z cza­sem urasta do wielkiego, o wy­miarach II wojny światowej i milionów ludzkich ofiar.

Zagrożenie narastające na sce­nie, rozpisane na wiele osób i gło­sów, z naturalistycznym pogro­mem i mesjanistycznym epilo­giem o spotkaniu w Jerozolimie, nie udziela się widowni, mało tego, widzowie oklaskują pogrom, któ­remu się przed chwilą przyglądali!

Zamiast konwencjonalnych kwiatów, należy wyrazić uznanie dla autora, reżysera i wszystkich, którzy mieli odwagę rzucić kamie­niem w nasze sumienia. Właśnie ten uliczny kamień leżący na sce­nie posiadał dla mnie największą wymowę. Nie wielosłowie, prze­kleństwa i okrzyki tłumu, nie trupy w szafie, ale ten jeden jedyny mil­czący kamień. (RYSZARD MIERNIK)

Nikt nie wie do końca, co stało się 50 lat temu 4 lipca w Kielcach. Być może prawda spoczywa ukryta głęboko w dobrze strzeżonych sejfach, w teczkach oznaczonych napisami "tajne, specjal­nego znaczenia". Oszala­ły tłum zabił 42 osoby po­chodzenia żydowskiego, wcześniej cudem ocalałe z wojennej zagłady. Po zajściach aresztowano 100 osób, 9 z nich (czy je­dynych naprawdę win­nych?) skazano na śmierć i już w tydzień po krwawych wydarzeniach rozstrzelano, nie zawia­damiając rodzin ani o eg­zekucji, ani o miejscu po­chowania ciał. Kielce, miasto żydowskiego po­gromu, okryła hańba. Ale pytanie - " jak to się sta­ło, jak mogło do tego dojść?" - ciągle pozos­taje bez odpowiedzi.

Takiej odpowiedzi na pewno nie da sztuka kieleckiego twórcy Andrzeja Lenartowskiego "Spotkamy się w Jerozoli­mie", której prapremiera odbyła się w Teatrze im. S. Żeromskiego. Gdy zapadła kurtyna, tylko część osób biła brawo, inni sie­dzieli z opuszczonymi rękami, patrząc nieruchomo na zebra­nych na scenie aktorów - ze smutkiem i konsternacją.

Reżyser przedstawienia Piotr Szczerski wyraził nadzie­ję na konferencji prasowej przed premierą, że sztuka ta, rządząc się prawami tragedii, przyniesie oczyszczenie, spełni rolę an­tycznego katharsis. Ale tak się nie stało. Pogłębiła tylko smutek i zagubienie kieleckich widzów, którym pokazano zbrodnię - bez motywów. Czy ogromny tłum, który zebrał się pół wieku temu przed kamienicą na Plan­tach, rzeczywiście niósł w sobie średniowieczną wiarę, że krew dziecka mogła posłużyć Żydom do wyrobu macy i dlatego zabi­jał? W tym mieście i wojewódz­twie, gdzie 80 osób za ratowanie Żydów od zagłady zostało uhono­rowanych medalem "Sprawiedli­wy wśród narodów świata".

Autor sztuki Andrzej Lenartowski dokonał zabiegu na swój sposób genialnego - kazał się wcielić kielczanom - kieleckim widzom i kieleckim aktorom - w postacie mordowanych Ży­dów, przejść na drugą stronę i drżeć przed okrutnym tłumem morderców bez twarzy. Zostawił jednak dręczącą świadomość faktu, że tak naprawdę przypada nam miejsce po drugiej stronie - morderców.

Z rozmów z aktorami, którzy grają role uczestników mordują­cego tłumu, wiem, że bardzo ciężko przyszło im zagrać te po­stacie. Nie dlatego, że aktor woli grać sympatyczne role, ale w swojej kreacji szuka ludzkiego wymiaru, nawet u zbrodniarza.

Andrzej Lenartowski nadał tym postaciom tylko jedną twarz - kata. Być może dlatego, że po­kazał je tylko oczami ofiar, w tym strasznym momencie bezsen­sownej śmierci.

Jakkolwiek by się bronić i od­pychać od siebie tę sztukę, to jednak autor stworzył tekst, któ­ry nie odpłynie w zapomnienie, a Piotr Szczerski wyreżysero­wał jeden ze swoich najlepszych spektakli. Pełen ogromnego dramatyzmu i napięcia, gorz­kiego humoru, złych snów za­szczutych ofiar i - poezji. Ak­torzy, trudno mi będzie ich wszystkich wymienić, bo za­grał prawie cały zespół kiele­ckiego teatru, rozbłyśli w po­staciach Żydów z domu na Plantach, przejmująco ludz­kich, w których zło i dobro, tchórzostwo i cwaniactwo, tragizm i małość mieszały się, stwarzając ludzkie postacie, jak lustra, z których wyzierały nasze twarze.

Kielczanie, w pół wieku po dokonanej przez inne pokolenia zbrodni, przyjdą do teatru, by wcielić się w postacie ofiar, zos­tać Żydami i dać się zamordo­wać. Przyjdą, by stać się katami i nie zrozumieją, że można być katem. A przecież tak to już jest - kat staje się ofiarą, a ofiara ka­tem. Żyd Haim, zamordowany na Plantach funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa torturo­wał swoich więźniów. W sztuce on jeden idzie na śmierć bez protestu, jakby rozumiejąc, że taka jest okrutna wymiana ról. A przecież w końcu wszyscy spotkamy się w Jerozolimie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji