Artykuły

Na łasce rzeczy

"Błękitny diabeł" w reż. Barbary Krafftówny i Józefa Opalskiego Agencji Artystycznej Agart z Warszawy gościnnie w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Zdana na łaskę pofalowanej peruki, Elizabeth opiekuje się pamięcią. Dzień w dzień od świtu i tak długo, na jak długo starcza sił w głowie już białej, w nogach nie tych, co kiedyś i w palcach, które dawno utraciły nieomylność. Do drugiego śniadania, czasem do obiadu, ba, gdy Bóg się lituje, bywa, że aż do samego zmierzchu, Elizabeth - pamięta. Dzień w dzień po śniadaniu wdziewa pofalowaną perukę i jest niczym jej pani w wiekowym filmie "Błękitny anioł".

Chyba tak się zaczyna każdy kolejny dzień Elizabeth. Taki też jest początek monodramu "Błękitny diabeł", co go Remigiusz Grzela na jubileusz scenicznego 60-lecia Barbary Krafftówny napisał, a Józef Opalski - pospołu z jubilatką - wyreżyserował. W "Błękitnym diable" Krafftówna gra Elizabeth. Przez godzinę i dwadzieścia minut Krafftówna opiekuje się pamięcią. W prologu, już w pofalowanej peruce, zagubiona w fotelu ogromnym jak okręt, ogląda film, który sobie wyświetla na ścianie, film z czasów dawno dokonanych.

Widzi panią o pofalowanych włosach, w czarnym kapeluszu i czarnym futrze idącą wzdłuż muru z gołych cegieł. Pani, która idzie, ma twarz pani, która patrzy. Elizabeth patrzy na Elizabeth? Krafftówna przygląda się przygodom własnej twarzy w przeszłości dalekiej bądź bliskiej? Jak jest naprawdę? Elizabeth była wierną służącą legendarnej Marleny Dietrich, która zmarła wczoraj bądź dziesięć lat temu. Obojętne. Nawet gdyby pani zmarła wiek temu, Elizabeth i tak dzień w dzień budziłaby pamięć o niej, bo inaczej świat gotów się rozlecieć. Tak. Ale dlaczego Dietrich, co przed Elizabeth idzie wzdłuż muru z gołych cegieł - jest Elizabeth?

W przedstawieniu Krafftówny i Opalskiego nakładają się twarze, zapętlają czasy, filmy nicują się wzajem. Krafftówna, co grała w pełnym zwierciadlanych odbić "Rękopisie znalezionym w Saragossie" Wojciecha Jerzego Hasa, tu, w "Błękitnym diable", jest w peruce pofalowanej całkiem tak, jak włosy Dietrich w "Błękitnym aniele" Josefa von Sternberga. Opalski kreśli właśnie takie pętle. Bo przeszłość to nie są jasne ścieżki. Bo pamiętanie to nie procedery przejrzyste. Bo w tym, co kiedyś było, czas późniejszy niezmiennie drąży labirynty z każdym kolejnym dniem coraz bardziej zawiłe.

Kantor nauczał, że pamięć nie ma w sobie nic świetlistego, że jest obskurną pakamerą, gdzie widma wynajmują nam na chwilę naszych umarłych, że to ciemny skład resztek. W "Błękitnym diable" Krafftówna gra Elizabeth, która we własnych codziennych seansach pamięci jest Dietrich, która ma twarz Kraff-tówny. Tak ustawione lustra zawrotnie pomnażają przestrzeń i czas. Krafftówna-Elizabeth, chodząc po opustoszałym mieszkaniu Dietrich, przez godzinę i dwadzieścia minut wolno wędruje przez labirynty nigdy nienapisanego dziennika zamierzchłej podróży. Jest już tylko pamięcią.

Żeby świat się nie rozsypał - dzień w dzień dotyka tego, co zostało w szafach, na stoliku przy fotelu ogromnym jak okręt, na biurku zawalonym rękopisem niedokończonych wspomnień, pod wytwornym lustrem. Dzień w dzień w paryskim apartamencie Dietrich jest tak, jakby kroki i gesty Krafftówny-Elizabeth były we władaniu starego zdania Roberta Musila: "Jesteśmy zdani na łaskę rzeczy".

Idzie zatem, siada, wącha, okiem coraz słabszym wypatruje w powietrzu znaków coraz rzadszych. Dotyka sztucznych włosów z czasów świetności w Hollywood. Wypija kieliszek fatalnie rozwodnionej gorzałki. Później drugi, piąty, siódmy... Zadzwonić do kogoś z dawnych epok? Zadzwonić dziś tak, jak pani dzwoniła ongiś? Podnosi słuchawkę, wykręca numer, mówi... Gra, że podnosi, gra, że wykręca, gra, że po drugiej stronie są głosy wciąż żywe. Tu wystarczy grać.

Zapałczano łamliwym głosem powtarza dawne śmiechy, wieki temu gdzieś zamilkłe wyznania miłosne licznej bandy aktorów, reżyserów i innych pisarzy. Raz jeszcze szydzi z wydarzeń, o których dziś poza nią nikt już nie ma bladego pojęcia. Wraca do godzin najjaśniejszych - czuje dawne ciepło. I wraca do tego, co było nieuchronne - do ciemnego finału, który zdawał się nie mieć końca. Jak to było? Pani się przewróciła, pani zmasakrowała biodro, pani w łóżku wylądowała na lata, świat zaś zaczął się odwracać twarz po twarzy. Coraz mniej było telefonów, rzedły wizyty, zdychała troska, pęczniała pustka. To są zwyczajne dzieje. Koniec był wiadomy - samotność jak kamień.

To wszystko jest ciemność, ale Krafftówna-Elizabeth nie żali się. Na nogach już nie takich, jak kiedyś, krząta się po własnej głowie. Palcami coraz częściej bezsilnymi dotyka peruk, sukien, pończoch, piór, wachlarzy, doskonałych czółenek na wysokim obcasie. Przywołuje demony, by świat przetrwał przynajmniej do świtu. Żegna się? Być może. Ale nawet jeśli, to są to pożegnania nam niedostępne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji