Pełen urazy obrzęd świętokradczy
Wciąż ponawiane interpretacje i próby egzegezy "Końcówki" Samuela {#au#247}Becketta{/#} stworzyłyby dziś pokaźną biblioteczkę. Mozolny trud badaczy dążących do odkrycia właściwego sensu powstałego w 1956 roku dramatu nie ustaje, mimo że sam autor wielekroć manifestował swój sceptycyzm wobec sensowności tego zajęcia. Wydaje się, że od pracowitych analiz bliższe mu były impresje w rodzaju uwagi Kennetha Tynana, piszącego z okazji londyńskiej premiery dramatu, że z "Końcówki" bije "uraza do Boga, której nie mógłby czuć żaden bezbożny".
To przypomnienie tworzy odpowiednie, jak sądzę, tło do namysłu nad najnowszą inscenizacją sztuki Becketta.
Wrocławski spektakl Jacka Orłowskiego zachowuje chwalebną powściągliwość w stawianiu diagnoz i udzielaniu odpowiedzi na pytanie, jaki jest właściwie świat "Końcówki", co znaczy opowiedziana w niej historia. Cały wysiłek twórców skoncentrowany jest na powołaniu do życia rzeczywistości teatralnej na tyle intensywnej i gęstej, aby w stopniu maksymalnym zawładnęła uwagą publiczności, aby widz mógł się w niej bez reszty zatopić.
Zamiarowi temu sprzyja przestrzeń spektaklu. Wrocławska "Końcówka" grana jest w niewielkiej sali dawnego Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego dla kilkudziesięciu zaledwie widzów. Fotel Hamma znajduje się niemal na wyciągnięcie ręki od pierwszego rzędu krzeseł. W równomiernie, jak chce Beckett, rozproszonym świetle doskonale widoczny jest każdy aktorski gest, grymas, zmrużenie oka. Rodzi się wrażenie, jakbyśmy patrzyli na czwórkę rozgrywających finał swojej życiowej partii kalek przez lupę czy okular mikroskopu.
Scenograf (Jadwiga Mydlarska-Kowal) nie pozwala sobie na jakiekolwiek odstępstwo od wskazówek zawartych w Beckettowskich didaskaliach, zaś w momentach, w których autor nie rozstrzyga kształtu plastycznego kostiumu czy rekwizytu, kieruje się dążeniem do krańcowego ascetyzmu, odrzucenia efektu, uniknięcia pokusy formalnego popisu. Zrezygnowano tu z silnej charakteryzacji i jakiejkolwiek rodzajowości w kostiumach. Aktorzy występują w ubraniach zużytych wprawdzie, źle dopasowanych i podkreślających kalectwo postaci, ale przecież zwyczajnych, w których z powodzeniem mogliby wyjść na ulicę.
Zwyczajne też i (jeśli to cokolwiek znaczy w teatrze) w pełni realistyczne są środki używane przez nich w grze. Są tacy jak my, widzowie i każdy z nas - czujemy to - mógłby zasiąść w fotelu Hamma. Absurdalna, chwilami budząca śmiech, częściej jednak tragiczna jest sytuacja, w jakiej się znaleźli.
Sytuacja Clova (Henryk Niebudek) - w krwawym wysiłku, mozolnie i ślamazarnie emancypującego się sługi, który zapomniał już niemal powodów swego buntu i na pewno nie wie, co zrobi z uzyskaną wolnością, w którym moralne oburzenie na nieludzki porządek świata współistnieje z precyzyjnie dozowanym okrucieństwem względem bezsilnego już pana.
Hamm Krzysztofa Baumana, dawny tyran, ociemniały i jak dziecko bezradny, wykonuje jeszcze z przyzwyczajenia władcze gesty, ale jego rozkazujący krzyk co chwilę przechodzi w skamlącą prośbę o litość i współczucie, których dotąd odmawiał innym i które jemu również zostają odmówione.
Nell i Nagg (Krzesisława Dubielówna i Cezary Kussyk) - para starców dopełniających galerię beckettowskich kalek. Krótka, niespełna kwadrans trwająca, niemal pozbawiona tekstu scena Nell zasługuje na szczegółowy opis w fachowej prasie teatralnej. Milczące rozpamiętywanie niegdysiejszej przejażdżki po jeziorze Como Dubielówna z wielką maestrią wypełnia intensywnym aktorskim monologiem wewnętrznym, sprawiającym iż jej Nell, nawet niema, z magnetyczną siłą skupia na sobie uwagę widzów. Równie wzruszający jest szorstki i trywialny, ale równocześnie pełen tkliwości i wzruszającej delikatności Nagg Cezarego Kussyka. Wspominam wszystkich aktorów wrocławskiej "Końcówki" nie tylko dlatego, że wszyscy tworzą znakomite, godne pamięci role. Robią jeszcze coś więcej, gdyż wystawianie Becketta to zawsze wędrówka po wąskiej grani. Jeden fałszywy krok, ześlizgnięcie się w reżyserskie pomysły, aktorską szarżę i nadinterpretację sprawia, że tekst staje się niemy, banalnieje. Widziałem wiele takich spektakli - zimnych, nudnych, nieudanych. Ale jest też inna droga do Becketta. Trudna, lecz bodaj najwłaściwsza droga nasycania ascetycznych dialogów i surowej geometrii jego dramatów wewnętrzną, ludzką prawdą grających. Tą drogą szedł Tadeusz Łomnicki w niezapomnianej {#re#10014}"Ostatniej taśmie Krappa"{/#}, tą drogą idzie Jacek Orłowski ze swymi aktorami. Prowadzi ona ku aktorskiemu aktowi całkowitemu, tak jak go rozumiał Jerzy Grotowski. Radykalna szczerość tego aktu została doceniona przez widzów "Końcówki". Przez długą chwilę po zakończeniu spektaklu nikt nie zdecydował się na przerwanie oklaskami napiętej, dzwoniącej w uszach ciszy. Była to cisza mszy, przepełnionego rozpaczą obrzędu, celebrowanego pod milczącym niebem, na jałowej ziemi.