Aparatczyk też człowiek
Czy po premierze "Obywatela M." premier wydelegował kogoś z SLD, by rozmówił się z Panem?
- Nie rozmawiałem z żadnym z polityków.
Może jeszcze rządowy telefon zadzwoni?
- Może się premier odezwie, może nie, dla mnie to nie jest ważne. Mówiąc słowami Małysza: nie interesuje mnie konkurs, tylko oddanie jak najlepszego skoku. Chciałem napisać sztukę o jak najwyższej wartości artystycznej, polityka nie ma znaczenia.
Jaką odległość Pan osiągnął?
- Moim zdaniem reżyser Jacek Głomb z Małgosią Bulandą wymyślili absolutnie genialną inscenizację, a legniccy aktorzy zagrali fenomenalnie. Mam nadzieję, że po tym spektaklu nikt już nie pomyli teatru w Legnicy z teatrem w Łomży.
Powiedział Pan, że przejmującą opowieść można napisać o Wałęsie czy Kuroniu. To dlaczego wybrał Pan Leszka Millera?
- Bo miałem takie zamówienie. Bardzo długo się zastanawiałem, czy je zrealizować. Pomysł rzucił Bartek Straburzyński, wrocławianin i kompozytor świetnej muzyki do spektaklu, a Jacek Głomb zaproponował mi napisanie sztuki. Kiedy zabrałem się za ten materiał, zobaczyłem w życiorysie Millera szansę, by poprzez niego pokazać kawał historii Polski i uniwersalny obraz polityka, z jednej strony aparatczyka, a z drugiej - człowieka. Może właśnie dlatego, że bohater może pozornie wydawać się antybohaterem.
Szperał Pan w biografii Millera?
Przeczytałem książkę Stommy, wywiad-rzekę z nim, obejrzałem reportaż Tomasza Lisa i przejrzałem masę wywiadów z prasy prawicowej i lewicowej. Bazę miałem ogromną, ale starałem się pisać uniwersalnie. I to nie dlatego, że bałem się konkretów o urzędującym prominentnym polityku. Po prostu nie chciałem, by powstała aktualna "political story" o krótkiej żywotności. Naprawdę liczę na to, że tekst "Obywatela M." będzie wystawiany przez inne sceny.