Artykuły

Wrócić do Mickiewicza i Różewicza

- Staram się pracować interdyscyplinarnie, nie oddzielać od siebie historii literatury i teatrologii. Coś, co łączy te trzy nazwiska [Schulza, Leśmiana i Kantora], odkryłem już bardzo dawno. Przede wszystkim są to wspólne figury wyobraźniowe w ich twórczości. I to podobieństwo nie wynika z naśladownictwa, kształtowało się niezależnie od siebie - mówi Wojciech Owczarski, autor książki "Miejsca wspólne, miejsca własne".

O IV RP, słabości trójmiejskich teatrów i młodych polskich dramaturgów, wyższości Różewicza nad Demirskim i Villqistem oraz wspólnych cechach twórczości Leśmiana, Schulza i Kantora Mirosław Baran rozmawia z Wojciechem Owczarskim, autorem książki "Miejsca wspólne, miejsca własne".

Mirosław Baran: Przed naszą rozmową przeczytałem raz jeszcze wszystkie Pana felietony z "Gazety". I stworzyłem sobie taki obraz ich autora: młody intelektualista, krytycznie nastawiony do współczesnej kultury i innych ludzi, zakochany w teatrze, jednak nieodnajdujący w dzisiejszych spektaklach swojego ideału. No i jest to osoba nieprzepadająca za IV RP. Czy się zgadza?

Wojciech Owczarski: Może w dwóch trzecich. Na pewno negatywnie reaguję na IV RP. I to bardzo. Poza tym faktycznie jestem nastawiony krytycznie wobec współczesnego teatru, zwłaszcza na Wybrzeżu, ale nie do teatru jako takiego. Miewam z nim związane pozytywne doświadczenia: teatr bywa ciekawy i nawet takiemu staremu zgredowi jak ja coś się czasem podoba. Niekiedy nawet na Wybrzeżu, ale częściej gdzie indziej. A nie zgodzę się z tym, że jestem krytyczny wobec wszystkiego i wszystkich dookoła. Jeszcze nie, może tak będzie za parę lat.

Co się Panu nie podoba w IV RP?

- Tego chyba tłumaczyć nie muszę. Myślę, że czytelnicy "Gazety Wyborczej" dobrze to zrozumieją. Jedyną instytucją kultury, która może teraz kwitnąć, jest kabaret. Jak wiadomo od 1989 roku nie miał on się najlepiej, a od czasów "kaczyzmu" wraca do łask. Choć nie ma się z czego cieszyć, wolałbym, żeby kabaret był dalej w stanie depresji i nie miał takiej pożywki do rozwoju.

A co jest nie tak ze współczesnym teatrem? Jaki jest Pana ideał spektaklu?

- Nie mam jednego ostatecznego wzorca spektaklu. Różne rzeczy w teatrze są ciekawe. I to niezależnie od konwencji i wieku autorów widowiska. Czasem udaje się zrobić dobry spektakl w Warszawie, czasem w Krakowie. No i z widowisk na gdańskim Festiwalu Szekspirowskim jest w roku jedno czy dwa niezłe. Na przykład "Otello" Luca Percevala na ostatniej edycji imprezy. Lubię też Thomasa Ostermeiera - nie chcę, żeby ktoś mnie posądził o niechęć do brutalizmu i pomyślał, że jestem jakimś świętobliwym dziadkiem. Lubię, jak jest mocno i ostro, tylko żeby to miało jakiś sens, smak, żeby w tym się krył jakiś zamysł i talent, żeby chodziło o coś więcej, niż epatowanie widza gołą dupą. A taka niestety jest codzienność polskich teatrów, szczególnie na Wybrzeżu.

O teatrach w Trójmieście pisał Pan między innymi: "Czy naprawdę dla kolejnej klapy w gdyńskim Teatrze im. Gombrowicza warto ryzykować zapalenie płuc?". I o teatrze Wybrzeże: "wyczerpanym widzom, narażonym na permanentną nudę, chłostanym kiczem i ogłupianym tryskającą ze sceny bezmyślnością należy się, do diabła, jakieś zadośćuczynienie". Czy naprawdę w Trójmieście jest tak źle?

- Wspomniałem przed chwilą o Festiwalu Szekspirowskim; tam zdarza się zobaczyć coś ciekawego. Tak samo w trójmiejskich teatrach niezależnych. Pisząc swoje felietony, miałem na myśli trójmiejskie sceny instytucjonalne, przede wszystkim teatry Wybrzeże i Miejski w Gdyni. Do cholery, w końcu chciałoby się, żeby w tych dwóch teatrach, będących wizytówkami miast, działo się wreszcie coś, co nie jest żenujące. Nie jest tak, że zawsze wszystko się nie udaje, że wszyscy aktorzy trójmiejscy są źli. W sprzyjających okolicznościach, przy jakimś reżyserze, który ma trochę talentu, można z nich sporo wykrzesać. Takim pozytywnym przykładem było "Wesele" w reżyserii Rudolfa Zioło w Wybrzeżu. W teatrze Wybrzeże największym problemem była linia repertuarowa, którą lansował Maciej Nowak. Nie przeszkadzała mi ostrość obyczajowa tych spektakli, nie jestem z tej "partii", która się będzie gorszyć i przewracać oczami. Mnie irytowała tandetność i grafomania tych tekstów...

Których konkretnie?

- Ingmara Villqista i Pawła Demirskiego przede wszystkim. Wkurza mnie też marazm młodego pokolenia autorów, którym się wydaje, że mają coś istotnego do powiedzenia, a tymczasem są to już rzeczy przebrzmiałe, banalne, miałkie intelektualnie i teatralnie. Ten teatr ani nie dawał do myślenia, ani nie chwytał za gardło, nie poruszał i nie wzruszał... Nic nie robił, tylko irytował swoją nieudacznością. Popularna jest, nie tylko w Trójmieście, opinia, że teatr ma reagować na bieżącą rzeczywistość. Jestem za, jeżeli to będzie teatr diagnozujący rzeczywistość, będzie starał się powiedzieć o niej coś nowego. Ale jeżeli to będzie teatr, który po raz setny mi powie, że w Polsce jest bieda, że są bezdomni, którym nieprzyjemnie żyć, to ja przepraszam bardzo, ale o tym doskonale wiem. Nie muszę iść do teatru i nudzić się trzy godziny, aby takie objawienia uzyskać.

Jako teoretyk zajmował się Pan m.in. Mickiewiczem, Leśmianem i Kantorem. Może stąd Pana niechęć do współczesnej dramaturgii?

- Nie mnie to oceniać, być może tak jest. Staram się jednak podchodzić do teatru zwyczajnie, "po ludzku". Mówię swoim studentom, że zawsze najważniejsza jest emocja, czy mnie to "bierze", czy nudzi, czy wciąga. A dopiero potem analizuję widowisko głębiej. Być może faktycznie po Adamie Mickiewiczu i Tadeuszu Kantorze wymagania mi się zrobiły zbyt duże. Ale chodząc do teatru, naprawdę staram się nie pamiętać o przeczytanych lekturach i całym bagażu teoretycznym. Poza tym nie uważam się za teoretyka teatru, tylko historyka literatury i krytyka teatralnego przed wszystkim. Zdarza mi się, niestety, coraz rzadziej, że teatr porwie mnie, zachwyci. I to jest coś wspaniałego.

Skrytykował Pan Wybrzeże za Macieja Nowaka. A jak ocenia Pan pierwsze miesiące Adama Orzechowskiego jako dyrektora tej sceny?

- Niestety; jest niedobrze. Nie widziałem jeszcze "Spalenia matki". Ale trzy premiery grudniowe były raczej miałkie. Pierwszą z nich chyba reżyserował sam Orzechowski... Jak to się nazywało?

"Intymne lęki".

- No właśnie, "Intymne lęki". No, taka sztuczka, trochę do uśmiechnięcia się, ale nic wielkiego. "Posprzątane" natomiast to jakaś dziwna farsa-niefarsa, która, gdyby nie udawała czegoś więcej, może by była do przyjęcia w swojej konwencji. Niestety, w tekście dramatu było coś, co miało być poważne i głębokie, a nie było. I wyszedł fałsz kolejny, nie da się tego spektaklu obronić. A "Księżna d'Amalfi"... Nie wiem, po co tego Webstera jeszcze wyciągać. A pomijając już sam tekst, szacowny i stary, to w inscenizacji nie zobaczyłem nic, co by mnie zachwyciło. Wszystkie te trzy spektakle to nie były może jakieś kicze żenujące, coś, co kazałoby się wstydzić, jak to bywało za Nowaka i jeszcze wcześniej. Ale nie zachwycały.

A co z Gdynią? Teraz w Miejskim przygotowuje spektakl Ingmar Villqist.

- Teatr Miejski przez kilka ostatnich sezonów nie zaprasza mnie, więc nie miałem okazji regularnego śledzenia tego, co się tam dzieje. Bywałem raczej "z doskoku". Na premierę Villqista oczywiście pójdę, bo widziałem już kilka klęsk tego pana, jak jeszcze był etatowym reżyserem w Wybrzeżu i sam wystawiał swoje grafomańskie teksty. Chciałbym optymistycznie patrzeć na teatr. Być może Villqist czymś nas zaskoczy? Pamiętam, jak pierwszy raz zetknąłem się z jego "Nocą Helvera". To był pierwszy tekst tego dramaturga, jaki widziałem, i spodobał mi się. Potem, niestety, było tylko coraz gorzej, a ostatnie dramaty Villqista... Na to brak słów.

Chyba generalnie ze współczesnym polskim dramatem nie jest najlepiej...

- No nie jest.

Jako krytyk teatralny i historyk literatury co poradziłby Pan młodym dramaturgom?

- Teatrom mogę radzić grać Różewicza. A dramaturgom? Sam nie wiem. Niech piszą, nie należy ich zniechęcać, chłopców...

...albo dziewczynek...

- Albo dziewczynek. Może nawet byłoby lepiej, żeby dziewczynki ruszyły trochę piórem. Regularnie czytuję nowe dramaty w "Dialogu" i nie widzę nic godnego uwagi.

Czyli powinniśmy wrócić do Mickiewicza i Różewicza?

- To jest zawsze jakieś wyjście. Ci autorzy nas nigdy nie zawiodą. Ostatnio też odkryłem ponownie Ireneusza Iredyńskiego. Jest to nazwisko trochę zapomniane, a warto je przypomnieć, zamiast wystawiać kolejną sztukę "pokolenia porno". Iredyński był tak naprawdę o wiele brutalniejszy, a przy tym bardziej inteligentny i wyrafinowany.

Niedawno ukazała się Pana książka "Miejsca wspólne, miejsca własne. O wyobraźni Leśmiana, Schulza i Kantora". Skąd pomysł, by połączyć tych artystów?

- Staram się pracować interdyscyplinarnie, nie oddzielać od siebie historii literatury i teatrologii. Coś, co łączy te trzy nazwiska, odkryłem już bardzo dawno. Przede wszystkim są to wspólne figury wyobraźniowe w ich twórczości. I to podobieństwo nie wynika z naśladownictwa, kształtowało się niezależnie od siebie. Najbardziej ewidentne jest skoncentrowanie uwagi na postaciach kalekich, zdeformowanych, wynaturzonych, o niejasnym statucie, egzystujących na granicy światów. Wiąże się to z wyraźną u wszystkich trzech fascynacją manekinem czy kukłą. Cały rozdział poświęciłem też im wspólnemu motywowi "powrotu niemożliwego". Nie jest to motyw oryginalny, ale Leśmian, Schulz i Kantor starają się przeszłość przywrócić naprawdę, jest to rodzaj obsesji...

Jak w "Umarłej klasie" Tadeusza Kantora?

- To chyba najlepszy przykład. Pragnienie powrotu do przeszłości nie jest tam wspominaniem czy poszukiwaniem utraconego czasu jak u Prousta, ale autentycznym zabiegiem przywrócenia rzeczywistości w jej kształcie realnym.

W najbliższy czwartek odbędzie się promocja Pana książki. Będzie jej towarzyszył happening o tytule "Gdzie są niegdysiejsze śmieci". Co to będzie?

- Za dużo zdradzać nie chcę. Ale będzie się działo trochę rzeczy innych, niż kojarzących się z typową promocją książki. W happeningu wezmą udział moi przyjaciele z uniwersytetu oraz studentki - atrakcyjne dziewczyny! Jego tytuł nawiązuje do "cricotage'u" Kantora "Gdzie są niegdysiejsze śniegi". Będzie to więc rodzaj oddania hołdu mistrzowi, ale bez "pompy" i zadęcia. To będzie zabawa.

Gdy rozmawiałem z jedną z Pana byłych studentek, powiedziała, że muszę zapytać Pana o wulgaryzmy. O co chodzi?

- No tak... Owszem, używam. I to dość często.

Także prowadząc zajęcia?

- Staram się wtedy ograniczać, ale zdarza się. Jak atmosfera jest podgrzana, to pomaga mi to w ekspresji i wyjaśnieniu stanów emocjonalnych. Nie są to, mam nadzieję, wulgaryzmy skierowane do kogoś, raczej traktowane opisowo. Staram się nikogo nie obrazić.

***

Dr Wojciech Owczarski (ur. w 1970 roku w Gdańsku) jest historykiem literatury i krytykiem teatralnym, wykładowcą w Instytucie Filologii Uniwersytetu Gdańskiego. Jest felietonistą, autorem książek "Diabeł w dramacie polskim. Z dziejów motywu", "O bohaterach II części " Dziadów ", "Mickiewiczowskie figury wyobraźni" oraz "Miejsca wspólne, miejsca własne. O wyobraźni Leśmiana, Schulza i Kantora" i współautorem i redaktorem pracy zbiorowej "Mickiewicz. Sen i widzenie". Swoje recenzje teatralne publikuje między innymi w "Teatrze", "Dialogu", "Odrze" i "Twórczości", a felietony w "Gazecie na Scenę"

Najnowsza książka Wojciecha Owczarskiego "Miejsca wspólne, miejsca własne" to analiza wzajemnych powiązań w prozie Brunona Schulza, poezji Bolesława Leśmiana i teatrze Tadeusza Kantora. Choć każda z tych postaci tworzyła niezależnie, Owczarski odkrywa w ich twórczości wspólne motywy oraz sposób patrzenia na świat. W czwartek 15 marca o godz. 18 w pubie Andersen w Gdyni (ul. 10 Lutego 24) odbędzie się promocja książki "Miejsca wspólne, miejsca własne". W promocyjnym happeningu "Gdzie są niegdysiejsze śmieci" autorowi towarzyszyć będzie między innymi Ola Kubińska, Monika Żółkoś, Mieczysław Abramowicz, Zbigniew Majchrowski, Grzegorz Natora. Wstęp wolny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji