Artykuły

Moja babcia Krystyna Janda

"Szczęśliwe dni" w reż. Piotra Cieplaka z Teatru Polonia w Warszawie na XIII Ogólnopolskim Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi. Pisze Leszek Karczewski w Gazecie Wyborczej - Łódź.

W przedstawieniu "Szczęśliwe dni" Piotra Cieplaka tekst Samuela Becketta o dwojgu staruszkach z przypowieści o marności losu zmienia się w rzecz o miłości.

Z sztukami Samuela Becketta dzieje się coś dziwnego. Teksty, które pół wieku temu brzmiały jak abstrakcyjna poezja, wyliczana przy pomocy algorytmów, wyprana z emocji - zwyczajnieją. Sztuczna wówczas mowa dziś jest językiem codziennym. By uciec się do skrótu myślowego: eliptyczny, aluzyjny język smsów to dykcja Becketta.

Dlatego po stokroć wolę sztuki Becketta w reżyserii Piotra Cieplaka ("Szczęśliwe dni" Teatru Polonia) niż w inscenizacji Antoniego Libery ("Czekając na Godota" Teatru Narodowego). Libera, tłumacz i znawca Becketta, powoli zmienia się w jego epigona. "Godot", ustawiony na scenie ściśle wedle wskazówek autora, czyni mu krzywdę. Bo wskrzesza martwy teatr: egzystencjalne obdartusy w melonikach goszczą już tylko w podobnych inscenizacjach Becketta.

Natomiast Cieplak wyjmuje "Szczęśliwe dni" z oszklonej gablotki z napisem "kanon". I z czułością odkurza. Nie waha się ingerować w tekst, dopowiadać zatarte aluzje litrackie (jak tę o karminie i białej fladze z Szekspirowskiego "Romea i Julii"). Na to Libera, w imię wierności autorowi, sobie nie pozwala.

Krystyna Janda jako Winnie nie jest obyspana ziemią na pustkowiu, tylko z kolanami otulonymi pledem siedzi w pustym pokoju w fotelu. Co dla Libery, idącemu krok w krok za didaskaliami autora, byłoby karygodnym nadużyciem inscenizatora.

Janda zmienia kwestie, powtarza słowa, przestawia - ożywia je. Nie staje się idealną marionetką, w jakie zmienia swych aktorów Libera.

Janda obdarza swą postać własnym temperamentem, energią i witalnością - prywatną oraz tą z aktorskiego emploi. I kiedy jako Winnie woła Willie'go, by powiedział, by przyszedł, by zrobił to i sio, to nie jest tekstową strukturą, tylko najprawdziwszą osobą - moją babcią, mamą sąsiadki z widowni. Dlatego Janda wzrusza. Dlatego jej sceniczne życie z krzątającym się wokół niej Williem, zagranym przez Jerzego Trelę genialną wymownością milczenia i drobnych gestów, staje się nie przypowieścią o ludzkim losie, lecz samym ludzkim życiem.

Dlatego finał wywołuje wzruszenie. Trela - przebrany w wizytowy garnitur - śpiewa "Usta milczą, dusza śpiewa, kocham cię". W oryginale to piosenka Winnie. Ale u Cieplaka Winnie, otulona pledem po samą brodę, nie może już nie tylko się ruszać, ale już także mówić. Więc Willie śpiewa za nią. Potem podchodzi i nachyla się nad żoną, by po raz ostatni ją pocałować.

Ten finał zapiera dech. Bo liczy się w nim nie miłość wobec tekstu (Libera). Ale po prostu - miłość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji