Bajka dla dorosłych
Premiera w Teatrze Wilkim. "Cyganeria", czyli miłość i śmierć, to dwa operowe tematy w efektownej oprawie. Tylko po co ta inscenizacja?
Przedstawienie "Cyganeria" Giacomo Pucciniego stanowi kwintesencję operowego oszustwa. Hafciarka Mimi umiera na gruźlicę, do ostatniego tchu (taktu) dysponując fantastycznym głosem. Pisarz Rudolf, razem z trzema przyjaciółmi z bohemy, przymiera głodem pośród wspaniałych dekoracji. Emocjonalna partytura każe rozpaczać nad losem kochanków, choć artystyczna cyganeria już dawno nie istnieje (a przynajmniej nie bez pomocy agencji public relations), a płucne historie skutecznie leczy się antybiotykami.
Konwencjonalność dzieła Pucciniego eksponują realizatorzy. Kontynuują przy tym styl sprawdzony przy "Carmen". Reżyser Laco Adamik nie waha się wyprowadzić śpiewaków poza scenę, wzmagając oddziaływanie teatralnej magii, która powołuje do życia nieistniejące ulice, place i wnętrza. Scenograf Milan David wyczarowuje pofabryczne atelier albo ultranowoczesną kawiarnię za pomocą neonów i świetlnych projekcji na półprzezroczystych ścianach. Dyrygent Tadeusz Wojciechowski podkreśla kolorystyczne walory partytury Pucciniego. To mroźny zimowy świt z początku III obrazu tka z bladych brzmień smyczków. To znów bombastycznymi wejściami dęciaków w IV obrazie podkreśla komizm zabawy przyjaciół, by tym bardziej skontrastować go z grozą minorowych współbrzmień finałowej sceny śmierci Mimi. Tę na wskroś teatralną stylistykę świetnie czują też śpiewacy: długo oklaskiwani na premierze Monika Cichocka (Mimi), Krzysztof Marciniak (Rudolf), Zenon Kowalski (Marceli), Rafał Pikała (Colline), Małgorzata Kulińska (Musetta).
Zabawę przy tej arcysprawnie rzemieślniczo opowiedzianej bajce dla dorosłych psuje tylko jedna myśl: po co ta cała "Cyganeria"? Dla zgranej mielodramatycznej historii o miłości i śmierci, której psychologiczna miałkość powoduje ból zębów? Dla muzyki Pucciniego, której niegdysiejsze nowatorstwo zbanalizowali hollywoodzcy wyrobnicy od partytur? Czy teatr operowy skazany jest na los muzeum bibelotów, choćby najbardziej efektownych?