Artykuły

Bój z wujami

Przedstawiany ostatnio w mediach konflikt starzy-młodzi wcale nie zaczął się od bezczelnego wystąpienia Bolesty. W zeszłym roku głośno było o starciu Jana Klaty z "wujami", którym, odbierając Paszport "Polityki", przekazał symbolicznie "dwa nagie miecze". Był to rewanż za gest Jana Englerta, który demonstracyjnie wyszedł ze spektaklu Klaty "Fanta$y" (na zdjęciu) - pisze Zdzisław Pietrasik w Polityce.

Czy w polskiej kulturze toczy się walka młodych ze starymi? Wedle gazet jedna z wielkich batalii wybuchła w warszawskim Teatrze Powszechnym. Zobaczmy, gdzie jeszcze widać fronty tej wojny? W zeszłym tygodniu nasi politycy nieprzerwanie dostarczający tematów prasie znaleźli konkurenta w osobie młodego, znanego tylko wtajemniczonym, dramaturga, który na drzwiach stołecznego Teatru Powszechnego wywiesił hasło "Młody jebie starego" (tak jest w oryginale, bardzo przepraszam Czytelników nieznoszących wulgaryzmów). Z tym manifestem na drzwiach Powszechnego oczywiście przesadziłem, ale celowo - dla teatralnego efektu. W rzeczywistości był to bowiem spisany na kartce projekt wewnętrznego regulaminu pracy artystycznej, o którym w teatrze wiedziano od listopada ubiegłego roku i który, jak to jest ostatnio w zwyczaju, we właściwym momencie przedostał się do prasy. Przez parę następnych dni można było wręcz odnieść wrażenie, iż teatralna wojna młodych ze starymi obchodzi rodaków niemal tak samo jak utarczki PiS z PO.

Ból Bolesty

Na głowę nieszczęsnego autora, którym jest bliżej nieznany Robert Bolesto, dramaturg i kierownik literacki w podupadającym teatrze, posypały się gromy. W prasowych replikach przedstawiany jest on jako barbarzyńca, który wykonał gest nieprzyzwoity i niemądry, po którym zatrzęsły się fundamenty szacownych warszawskich scen. W mediach trwa właśnie ranking oburzeń, w którym uczestniczą zarówno artyści jak i krytycy, co jest rzadkim raczej w tym towarzystwie przykładem wspólnego działania. Tylko naprawdę groźny przeciwnik mógł na chwilę połączyć zwaśnione na ogół strony.

O przestępstwie Bolesty informowały dzień po dniu gazety, więc nie trzeba przytaczać wszystkich znanych szczegółów. Przypomnijmy więc tylko, że w tzw. regulaminie pracy dramaturga Bolesty znalazło się dziesięć bulwersujących punktów, z których dwa w szczególności poruszyły zespół Teatru Powszechnego oraz opinię publiczną - tak przynajmniej mogłoby się wydawać czytelnikom gazet. Pkt 8: "Pierdol naszego szanownego patrona (Zygmunt Hübner)". Pkt 9: "Młody jebie starego".

Zdecydowanie mniej zajmuje atakujących Bolestę inny punkt jego programu, w którym napisał: "Nienawidzimy się generalnie". Tymczasem przy tym właśnie zdaniu naprawdę warto się zatrzymać. Przecież ów niefortunny manifest jest najlepszym dowodem ostatecznego upadku obyczajów w sławnym wczasach dyrekcji Zygmunta Hübnera teatrze. W tym sensie Bolesto, chcąc nie chcąc, napisał prawdę. Nie tylko o tym teatrze. Na proscenium, jak i za kulisami, toczy się przecież walka głównie między-pokoleniowa, ale tak naprawdę wszystkich ze wszystkimi. Powód jest bardzo prosty: w tej branży przestrzeń - także w sensie jak najbardziej dosłownym - jest ograniczona, zaś ambicji znacznie więcej niż miejsca na krajowych scenach.

Przedstawiany ostatnio w mediach konflikt starzy-młodzi wcale nie zaczął się od bezczelnego wystąpienia Bolesty. W zeszłym roku głośno było o starciu Jana Klaty z "wujami", którym, odbierając Paszport "Polityki", przekazał symbolicznie "dwa nagie miecze". Był to rewanż za gest Jana Englerta, który demonstracyjnie wyszedł ze spektaklu Klaty "Fanta$y" (co widziałem na własne oczy, siedząc w rzędzie tuż za dyrektorem). Niby nic wielkiego, każdemu wolno wyjść z teatru, jeżeli sztuka mu się nie podoba, w tym jednak wypadku zdarzenie miało sens symboliczny.

Wcześniej Englert, przejąwszy Teatr Narodowy, próbował namawiać do współpracy młodszych kolegów, ale większość odmówiła. (Fama środowiskowa głosi, iż jeden z czołowych twórców nowego teatru odpowiedział wręcz obraźliwym listem). Jednocześnie liczni fani Teatru Rozmaitości zaogniali spór, organizując np. akcję Transfuzja, w ramach której palono znicze pod teatrami skazanymi, ich zdaniem, na śmierć (m.in. pod zasłużonym wielce Ateneum). Czy było to bardziej taktowne niż manifest Bolesty? Można wątpić.

Jednak młodzi reżyserzy, którzy wojują w "wujami", nie ukrywają, iż mają własnych patronów i nie są nimi koniecznie najbardziej zasłużeni twórcy z poprzedniej epoki. Dla wielu mistrzem (i nauczycielem) jest Krystian Lupa, dla nielicznych Jerzy Grzegorzewski, natomiast o dorobku Zygmunta Hübnera niektórzy mają zapewne jedynie mgliste pojęcie. (Choć Remigiusz Brzyk, dyrektor Powszechnego i zwierzchnik Bolesty, zapewnia, że nad jego biurkiem wiszą "Modlitwa" i "List do młodego reżysera" wielkiego poprzednika). Powtórzę raz jeszcze, forma wystąpienia dramaturga Teatru Powszechnego jest absolutnie nie do przyjęcia, ale oburzając się nie udawajmy, że nie poruszył on - ze szczerością graniczącą z manią samobójczą - bardzo istotnego problemu.

Na szczęście, mimo burzy i naporu ze strony młodych, w teatrze polskim nic nie zostało ostatecznie przesądzone. W każdym razie starzy nie wywiesili wcale białej flagi. Spójrzmy, co się dzieje w stołecznych teatrach. W Narodowym dyrektorem jest Jan Englert, we Współczesnym - Maciej Englert, w Ateneum - Gustaw Holoubek, czyli naprawdę imponująca reprezentacja, a z Opery Narodowej został niedawno wyrugowany Mariusz Treliński, robiąc miejsce starszej o pokolenie nowej dyrekcji.

Kabotyńskie manifesty naprawdę nie są w stanie zmienić istniejącego stanu rzeczy, mogą jedynie sprawić, że młodym przyprawiona zostanie gęba chamów i troglodytów,

którzy nie potrafią docenić dorobku ojców i nie zasługują na szacunek. Moim zdaniem, jedni z drugimi wcale nie muszą się kochać, byleby w kłótniach zawsze chodziło o kształt teatru, nie zaś o sprawy personalne. Jak dotąd, sytuacja konfliktowa nie najgorzej wpływa na stan polskiej sceny. W każdym razie jest to dziedzina, w której panuje wciąż twórcze ożywienie, zaś w środowiskowych rankingach najważniejszych osiągnięć pojawiają się obok siebie nazwiska przedstawicieli różnych pokoleń, na przykład Jarockiego i Warlikowskiego.

Atak na celuloidowych baronów

Lokalne wojenki młodych ze starymi toczą się nieustannie, choć z różnym natężeniem, w branżach, w których artyści najbardziej są uzależnieni od ministerialnych dotacji. Na przykład w kinematografii, gdzie mieliśmy do czynienia z buntem przeciw tzw. baronom, czyli starszym reżyserom czynnym zawodowo, jednocześnie zasiadającym w doradczych gremiach decydujących o podziale państwowych środków.

Jednak jak na ironię, na czele buntu przeciw celuloidowym baronom stanęli wcale nie najmłodsi (za to mocno już sfrustrowani) twórcy wspierani przez jeszcze starszych krytyków. Nie dane im było zwycięstwo. Mistrzowie, którym nie stała się wielka krzywda, wkrótce potem zajęli się - niektórzy z wielkimi sukcesami - ekranizacją obowiązkowych lektur szkolnych i umocnili swą pozycję w zawodzie. Młodzi zaś, którzy nie chcieli dłużej czekać, znaleźli przystań i chleb w reklamie albo przy taśmowym wyrobie seriali. Nawet Władysław Pasikowski, który miał doskonałe wejście na progu III RP, w ostatnich latach bezskutecznie walcząc o środki umożliwiające mu realizację kolejnych projektów, świadczy usługi dla telewizji.

Nic zatem dziwnego, że najważniejsze osiągnięcia w polskiej kinematografii należą do twórców średniego pokolenia, które debiutowało jeszcze w latach 80. Wystarczy przypomnieć takie nazwiska jak Krzysztof Krauze, Jan Jakub Kolski, Robert Gliński czy Dorota Kędzierzawska. Tymczasem niemal po każdym gdyńskim festiwalu krytyka obwieszcza, że oto pojawia się kolejne pokolenie reżyserskie - co znajduje potwierdzenie w debiutanckich filmach, niestety, po roku w większości wypadków te nowe nazwiska są już nieobecne. Czyżby w kinie czas buntowników minął bezpowrotnie?

Wydać każdy może

Dziedziną, w której dochodziło do najostrzejszych konfrontacji starych z młodymi, była zazwyczaj literatura. Można przypomnieć podręcznikowy historyczny spór "romantyków z klasykami", ale też z czasów bliższych mocne wejście "pryszczatych" w pierwszych latach PRL czy Nową Falę, która zalała polską literaturę po Marcu 1968 r. (Ze słynnym manifestem Kornhausera i Zagajewskiego "Świat nie przedstawiony" z 1974 r.). Z czasem bunt się uspokajał, lecz literatura nigdy nie była już taka jak przed wstrząsem. Wystarczy choćby sięgnąć po wydane niedawno "Wiersze zebrane" Stanisława Barańczaka, by zrozumieć, jak bardzo polską poezję zmieniła ta generacja twórców.

Po 1989 r. w literaturze żadna nowa fala się nie objawiła, bo mimo wszystko trudno za przejaw pokoleniowego buntu uznać nieregularnie ukazujące się periodyki, w których atakowano w dużej części nieżyjących już poetów.

Tymczasem żywi klasycy nie byli dla młodych poważnym zagrożeniem. Jedni (jak Tadeusz Konwicki) wycofali się, inni nie narzucali zbytnio swej obecności. Komu przykładowo może wadzić Wiesław Myśliwski, który wydaje powieść raz na dziesięć lat, lub noblistka Wisława Szymborska, której tomik wierszy zajmuje zaledwie skrawek powierzchni księgarskiej lady? Albo Józef Hen, który, jako jeden z nielicznych z pokolenia osiemdziesięciolatków, nadal pisze i walczy wytrwale o miejsce na księgarskim rynku, ale nie wchodząc młodym w paradę...

Przede wszystkim jednak właśnie branża literacka - co było niemałym zaskoczeniem - najszybciej dostosowała się do nowych czasów. Powstały liczne nowe wydawnictwa, również w małych ośrodkach, tak że nawet średnio uzdolniony autor może liczyć na druk swego dzieła. W najgorszym razie wydaje dzieło własnym sumptem, z której to możliwości korzystają najczęściej jeszcze nieznani, a już zapomniani poeci. W rezultacie mamy pełne księgarnie, w których przypadkowy nabywca czuje się oszołomiony i zagubiony. Co wybierać i wedle jakich kryteriów?

Krytyka jest po stronie młodych, ale nie tak jednostronnie, jak w omawianej powyżej branży teatralnej. Sami zaś literaci nie atakują się nawzajem, przynajmniej nie tak bezceremonialnie jak ludzie teatru; zdarza się natomiast, że starsi wspierają młodszych: przed kilkunastoma laty klasyk Czesław Miłosz odkrył książkę Tomka Tryzny "Panna Nikt", zaś w bliższej przeszłości Jerzy Pilch, jeszcze na naszych łamach, zachwycił się "Wojną polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną" Doroty Masłowskiej, co zapoczątkowało ładnie rozwijającą się karierę tej autorki.

A więc na niwie literackiej zgoda, zgoda... Niby od czasu do czasu zaczyna iskrzyć - na przykład, gdy nagrodę Nike dostanie przedstawiciel najmłodszego pokolenia, nie zaś zasłużony klasyk, lecz nie są to szczególnie groźne wyładowania emocjonalne.

Rewolucja, której nie było

Konflikty młodych artystów ze starymi, których echa docierają do nas od czasu do czasu, są w istocie czymś naturalnym i nieuchronnym. Dodatkowo jednak mamy dziś do czynienia z procesem, który w psychologii nazywa się agresją przeniesioną. Pewne spory wybuchłyby niechybnie już dawno, ale zostały z powodów pozaartystycznych powstrzymane. Myślę oczywiście o historycznych wydarzeniach 1989 r. Pamiętam obradujący w kwietniu owego roku Kongres Niezależnej Kultury Polskiej, na którym najpiękniej przemawiali nestorzy, opromienieni niezłomną postawą oporu wobec komunistycznej władzy w latach stanu wojennego i później. Niektórzy z nich dali się wspaniałomyślnie wybrać do parlamentu w pierwszych (częściowo) wolnych wyborach 4 czerwca.

Upadł dawny reżim, z dnia na dzień zmieniały się godła i symbole, natomiast w panteonie sztuki długo jeszcze panował niczym niezmącony spokój. Nie było żadnej rewolucji, wręcz przeciwnie, dawne hierarchie zostały jeszcze mocniej zakonserwowane.

Tymczasem rok po roku uczelnie artystyczne opuszczały kolejne roczniki absolwentów. Potencjalni buntownicy znaleźli się jednak w trudnym położeniu. Przeciw pokoleniu ojców nie bardzo mogli występować (przynajmniej nie natychmiast), bo ci dostawali właśnie ordery za zasługi. Z drugiej strony władza, jak świat światem oskarżana o to, że nie sprzyja artystom, teraz była wreszcie nasza, zaś artyści deklamowali z ekranów telewizorów, że są wreszcie "we własnym domu".

Rozliczenia w zasadzie nie były już potrzebne, ci, którzy czynnie poparli stan wojenny, od dawna zostali bowiem zapomniani (zdaje się, że władzom też specjalnie na nich nie zależało, taki już los dyspozycyjnych twórców). Wprawdzie na pierwszym w nowej Polsce festiwalu w Gdyni Wojciech Marczewski, autor "Ucieczki z kina Wolność", zadał kolegom trudne pytanie: "Czy musieliście robić te filmy, które zrobiliście?", ale nikt chyba ze zgromadzonych nie wziął tego do siebie. Debiutanci spoglądali zaś na starych mistrzów z podziwem, jeżeli zazdrościli im wpływów, to na razie woleli nie mówić o tym głośno.

Klimat do prowadzenia debaty o przyszłości narodowej sztuki nie był zresztą najlepszy. Wkrótce miało się okazać, że nowe elity polityczne nie mają głowy do kultury. Z kolei tworząca się klasa średnia realizowała w tym czasie znacznie pilniejsze zadania: wymieniała kafelki w łazienkach, zamiast weryfikować domowe księgozbiory. Dogorywały czasopisma kulturalne, publiczność poszła do kin na amerykańskie filmy, a dyskurs publiczny został zdominowany przez politykę i polityków.

Krótko mówiąc, koniec XX i początek XXI w. nie był najlepszym czasem dla młodych buntowników. Niektórzy weszli w wiek męski, wiek klęski, nie doczekawszy się spełnienia, inni od czasu do czasu wznosili buńczuczne okrzyki, ale z umiarkowanym skutkiem. Niewykluczone, iż ci, którzy nie utracili jeszcze impetu, dadzą o sobie znać dzisiaj, kiedy ogólny klimat społeczny bardziej im sprzyja. W zapale lustracyjnym wyraźnie przecież widać chęć wymierzenia sprawiedliwości starym przez młodych.

Smutny widok pustych miejsc

Nowe salony i nowe hierarchie nie mają jednak większego sensu, kiedy o miejscu na szczytach nie decydują dzieła. Za dużo mieliśmy w ostatnich latach wielkości sezonowych, za mało niekwestionowanych osiągnięć, poza wszelkimi podejrzeniami o środowiskową i towarzyską klakę.

Niedawno pożegnaliśmy Ryszarda Kapuścińskiego. I znów, jak zawsze, kiedy odchodzi Ktoś z Największych, pojawiło się pytanie: Z kim my zostajemy? To prawda, robi się coraz bardziej pusto. Jeszcze nie tak dawno byli: Herbert, Miłosz, Herling-Grudziński, Lem... Gdzie ich następcy?

Oczywiście, można się pocieszać, że czasy się zmieniają, sztuki nie tworzą dziś wyłącznie wielkie indywidualności, kryteria się rozmyły. Ale to tylko mało przekonujące usprawiedliwienia. W rzeczywistości problemem numer jeden polskiej sztuki staje się coraz bardziej odczuwalny brak wielkich dzieł. Sytuacja przypomina dawny rysunek Mrożka: słoń w polskim zoo, zamiast słonia mnóstwo królików... Niestety, zwiedzający zauważą różnicę.

Co dalej, czy czekają nas następne awantury i skandale? Niewykluczone, że za jakiś czas objawi się kolejny Bolesta, który w szale wykrzyknie brzydkie słowo i też zostanie za karę postawiony w kącie. Żeby była wojna, ale prawdziwa wojna, muszą naprzeciw siebie stanąć dwie armie, każda ze swoim sztabem przywódców, którzy wytyczą kierunek natarcia i cel do zdobycia. My zaś mamy głównie chaotyczne potyczki harcowników. Ponadto armia starych wykrusza się, dają o sobie znać prawa biologii, i już wkrótce nie będzie przeciw komu się buntować.

Dopiero wówczas dzisiejszych młodych czekać będzie prawdziwy bój z jeszcze młodszymi, zdolniejszymi i zdecydowanie bardziej niecierpliwymi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji