Artykuły

Gorycz albo trzecia droga

W roku 1998 Janusz Majcherek w recenzji z „Króla Leara” wystawionego przez Macieja Prusa w Teatrze Narodowym napisał, że przedstawienie to byłoby arcydziełem, gdyby tylko reżyserowi udało się je utrzymać w dramaturgicznych ryzach, nawet kosztem już i tak pięknie dopilnowanej kompozycji przestrzeni. No i gdyby jeszcze wszyscy grali na równym poziomie, czyli przynajmniej tak poprawnie jak Jan Englert, dla którego jednak rola tytułowa nie była triumfem, co sam zresztą po latach przyznawał wielokrotnie. W jednym z wywiadów Englert stwierdził nawet, że ją zmarnował, ale przede wszystkim przez to, że był na nią za młody. Pewnie dlatego podkreślano wtedy, że jego Lear był pozbawiony ryzyka, zbyt racjonalny.


Tyle przekazy przeszłości. Sam spektaklu Prusa nie widziałem, czego żałuję, ale też zastanawiam się, czy dziś nie zaplątałbym się w filozoficznych refleksjach nad aktorską świadomością Englerta odmienioną o ćwierć wieku, co samo w sobie brzmi już przesadnie serio i nadaje się raczej na dysertację niż zwykłą recenzję. Tak samo można by ciągnąć rozprawkę o tym, jak to by mogło być, gdyby Englert zdążył zrobić Leara u zmarłego w 2018 roku Eimuntasa Nekrošiusa. Wszystko wyglądałoby inaczej, to jasne.


Ale liczy się tu i teraz, ostatecznie dyrektor Narodowego postanowił razem z Grzegorzem Wiśniewskim naprawić to, czemu nie sprostał u Prusa. To jest ta decyzja i innej rzeczywistości nie ma, tak jak teatr jest jeden, czyli ten, który oglądamy dziś, jutro, może za pół roku; teatr chwili, w której żyjemy. Innego nie ma, inny to domniemanie.




Choć w gruncie rzeczy mam problem z określeniem chwili, do której „Król Lear” Wiśniewskiego miałby się odnosić. Jeśli reżyser z poważnym doświadczeniem przychodzi do Narodowego z pomysłem na ten tytuł, wolałbym mieć pewność, że wie, po co go realizuje; niech się pomyli – przy pracy nad tą tragedią to akurat nie grzech – ale niech przynajmniej zdoła mnie przekonać, że miał wizję. A naprawdę myślałem, że tego „Leara” Wiśniewski ma przemyślanego. Argumenty za tym były poważne. Po pierwsze, reżyser miał już za sobą udanego, ascetycznego i spójnego w zastosowanych środkach inscenizacyjnych „Króla Ryszarda III” z łódzkiego Jaracza (2012), a po drugie – i to wydaje się kluczowe – „Leara” także już prawie pokazał. Było to wiosną 2016 roku. Przedstawienie w toruńskim Teatrze Horzycy odwołano dosłownie w ostatnim momencie, pamiętam to świetnie, bo sam miałem je zobaczyć w dniu premiery. Jakie były przyczyny tamtej sytuacji, nie chcę oceniać. Jednak minęło osiem lat. Osiem lat na przemyślenia. Wyobrażam sobie teraz scenkę, jak Grzegorz Wiśniewski tłumaczy Janowi Englertowi zarys interpretacji. Englert się waha, co zrozumiałe, bądź co bądź to kolejna próba, którą choćby przed samym sobą trzeba uzasadnić: dawno temu nie wyszło, potem tylko błysnęła szansa u mistrza z Wilna, więc aby w końcu się udało, trzeba wyznaczyć solidny punkt podparcia. Inaczej nie opłaci się męczarnia, tym bardziej że oczekiwania również robią swoje. A więc: co Wiśniewski mógł zaproponować? Umieram z ciekawości, jak brzmiały te fundamentalne zdania, jeśli zostały wypowiedziane. Chyba że była to kwestia kompromisu (o tyle to groźne, że Englert kocha kompromisy) – sprawdzony reżyser da w Narodowym swoją czwartą premierę, dyrektor Narodowego korzystając z okazji, powie „sprawdzam” roli, od której mimo wszystko nie mógł się uwolnić. Oczywiście, może to być jedna z dróg do sukcesu. Pod jednym warunkiem. Że wcześniej padło tych kilka zdań uzasadnienia i że to one miały decydujące znaczenie. Zręczny kompromis mógł sobie przyjść, ale później.


Tak czy inaczej, wiele wskazuje na to, że Wiśniewski w jakimś stopniu przechytrzył wybitnego aktora i dość szybko zaczął na dużej scenie budować świat, w którym świetnie się czuje, nie zważając na to, co chciałby grać Englert. I nie dopuszczając do siebie myśli, że może być tak, że to Englert wie jednak o Learze coś więcej, i warto zarówno tej wiedzy, jak i samemu Englertowi przyjrzeć się dokładniej. Odpuścić wątpliwe triki, porzucić monumentalną skalę, której i tak w kontekście „Leara” reżyserzy najczęściej nie są w stanie podołać. I zdobyć się na pokorę. Na którą Wiśniewski potrafi się zdobyć, gdy realizuje dramaty psychologiczne. Odwrotnie natomiast postępuje z klasyką. A nie ma nic gorszego niż reżyserska pycha, która jeszcze może się wyszaleć na dużej scenie.


Jednym z jej przejawów jest naczelna idea, aby i Kordelię, i Błazna zagrała aktorka. Podobno otwiera to nowe interpretacje, choć realnie i praktycznie chodzi o podszytą seksualnością ekstrawagancję, którą Wiśniewski uwielbia stosować w swoim teatrze (proszę zobaczyć „Lillę Wenedę” z Wybrzeża: sadomasochizm ma tam uzasadniać całą naturę wojny i władzy). W scenie podziału królestwa Kordelia Dominiki Kluźniak pojawia się jako outsiderka o rudych jak płomień włosach, by później, już w postaci Błazna, występować jako ladacznica w kolorowej kurtce, pod którą nosi już tylko lateksowe majtki i koronkowe rajstopy, oczywiście do obowiązkowych glanów. Ale to nie wszystko, bo Kluźniak przywdziewa pluszowe uszy, pożyczone od króliczka z logo „Playboya”. To wyraz protestu przeciw dotychczasowemu patriarchatowi? W tym przebraniu Błazen będzie wytworem podupadającego umysłu Leara, niedającym mu spokoju i wyśpiewującym songi Radiohead, jak choćby „I Might Be Wrong” o konieczności odrzucenia przeszłości. Z początku Kluźniak nuci słowa Learowi niczym kołysankę i jest w tym nawet coś wzruszającego, coś, co prawdopodobnie dałoby się przekuć w inny interpretacyjny kształt dramatu. Byłyby to intymne, skupione rozmowy Learem z Błaznem o świecie, który pogrąża się w nieładzie. Ale nic z tego, w pewnym momencie Radiohead staje się wypełniaczem w miszmaszu Wiśniewskiego. Przypomina to taktykę Jana Klaty, który nierzadko myli przestrzeń sceny z planem teledysku. Do tego dochodzi status ontologiczny przebranego Kenta (Ireneusz Czop), który też jest trochę błaznem, a trochę gojącym własne rany włóczęgą z pejczykiem w dłoniach. Wierność Learowi, który wcześniej go wypędził, to dla niego powinność, lecz i udręka. Zupełnie inny zdaje się z kolei Gloucester (Jan Frycz), naiwny poczciwiec, który chyba zaplątał się z bardziej tradycyjnego teatru. Nie mówię, że wszyscy wymienieni grają źle, mówię, że grają po nic, nie z własnej winy.





Inne pomysły można punktować jako mniej lub bardziej trafione. Nawet nie chodzi o to, by czepiać się każdego, ale w tym spektaklu panuje niezrozumiały nastrój mafijnej rozgrywki, który nijak ma się do egzystencjalnych kontemplacji nad sensem życia człowieka, który postarzał się, zanim zmądrzał. Wydaje się, że Englert chciałby opowiadać nam właśnie o tym, jednak Wiśniewski nie zwraca na niego uwagi. To rzadki przypadek, kiedy największą tragedię Szekspira reżyser robi bardziej dla własnej uciechy niż w związku z odtwórcą tytułowej roli. Dlatego Englert gra trochę dla siebie, obok pozostałych i na przekór okolicznościom. Wspaniale pokazuje to przejmująca scena, kiedy Lear na wózku inwalidzkim z trudem rozpoznaje Kordelię. Takich chwil mogłoby być więcej, gdyby Wiśniewski (wespół z dramaturgiem Jakubem Roszkowskim) nie wyciął Englertowi aż tyle tekstu. Co się właściwie stało z wędrówką Leara pośród burzy, tak wyraźnie tu zredukowaną? Przecież to w zasadzie oddzielny traktat, na którym Englert powinien zbudować swój coup de théâtre.


Obraz z Learem na wózku winien być finałem, ale Wiśniewski upiera się, by poprowadzić akcję właściwie do końca. Przez cały czas walczą tu zatem trzy perspektywy: pierwsza to historia rozpadu umysłu Leara, ale to nie ona okaże się dominująca; druga to stosunek do ludzi wyrażany przez Kordelię/Błazna, pogrążającego się w coraz bardziej upiornym transie, i to ona staje się najbardziej widowiskowa. Trzecia to z kolei sama, na siłę relacjonowana przez reżysera, intryga, która rozgrywa się pomiędzy Reganą (Ewa Konstancja Bułhak), Gonerylą (Danuta Stenka) a Edmundem (Przemysław Stippa). I wszystkie te perspektywy, w żałobnej scenografii Mirka Kaczmarka ze skałami w tle, które wyglądają jak oblepione krepiną i maźnięte farbą, tworzą chaos nie do ogarnięcia.


Wracając jeszcze do Englerta. Dlaczego nie spróbować po raz trzeci? I wbrew wszystkiemu tym razem zrobić Leara całkiem po swojemu. Na własny rachunek.


 



Ocena: 2 + / 6




William Szekspir


„Król Lear”


przekład: Stanisław Barańczak


reżyseria: Grzegorz Wiśniewski


współpraca dramaturgiczna: Jakub Roszkowski


scenografia, kostiumy, światło, projekcje wideo: Mirek Kaczmarek


muzyka: Aleksandra Gryka


choreografia: Wioleta Fiuk


Teatr Narodowy (Sala Bogusławskiego)


premiera: 24 lutego 2024 r.




Poprzednie teksty Skrzydelskiego z cyklu „Przyżyte/zapisane”:


 Zawsze w stronę śmierci” – „Wyzwolenie”, reż. Jan Klata, Teatr Wybrzeże


Przejęcie władzy” – „Władca much”, reż. Piotr Ratajczak, Och-Teatr 


Grunt pod nogami” – „Opowieści Lasku Wiedeńskiego”, reż. Małgorzata Bogajewska, Teatr Narodowy 


Książę jest bardzo zmęczony” – „Śmierć komiwojażera”, reż. Remigiusz Brzyk, Teatr Nowy w Łodzi


Nie możesz być wszystkim” – „Lot nad kukułczym gniazdem”, reż. Maja Kleczewska, Teatr Nowy w Poznaniu
Dziwna wojna” – „Matka i dziecko”, reż. Adam Sajnuk, Teatr WARSawy
„Tak zrodził się chaos” – „Państwo/Der Staat”, reż. Jan Klata, Teatr Słowackiego w Krakowie 


„Teatr dobrych chęci” – „Kiedy stopnieje śnieg”, reż. Katarzyna Minkowska, TR Warszawa


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji