Artykuły

Katowice. Kempinsky reżyseruje "Sinobrodego"

Grzegorz Kempinsky przygotowuje krwawą bajkę dla dorosłych - spektakl "Sinobrody - nadzieja kobiet", na podstawie niemieckiego dramatu Dei Loher. Trup ściele się gęsto, ale zawsze będzie to Ewa Kutynia. Premiera w sobotę [20 stycznia] na Scenie Kameralnej Teatru Śląskiego.

Rozmowa z Grzegorzem Kempinskym:

Jak daleko jest od miłości do morderstwa?

- Gdybym mógł zmienić tytuł tej sztuki, to nazwałbym ją "Ślepa miłość" albo "Małe masakry miłosne". Jest sporo prawdy w utartym powiedzeniu, że od miłości do nienawiści jest jeden krok. W tym dramacie każde morderstwo traktuję jako metaforę. Henryk nie zabija kobiet, lecz miłość, która jest istotą sztuki Loher. To tekst o jej poszukiwaniu i o bólu, jaki temu towarzyszy. Miłość jest kanibalizmem, dążeniem do symbiozy, która jest z gruntu rzeczy niemożliwa. Nasz rozwój cywilizacyjny sprawił, że wytwarzamy hamulce, by nie "pożreć", posiąść tych, których kochamy. Zgadzamy się więc na pewien układ emocjonalny, który działa na zasadzie wymienności - łączymy się w pary. Zastanawiam się jednak, dlaczego tak nieumiejętnie się dobieramy, dlaczego nie potrafimy jasno określać własnych pragnień.

"Sinobrody" to tekst-hybryda, bajka dla dorosłych. Loher miesza symbolizm, oniryczność, kpinę, poezję, prozę. Jak skrystalizowało się to na scenie w Pana przedstawieniu?

- Idąc za tym duchem, zrobiłem teatr, który jest i trochę śmieszny, i straszny, i smutny, i wzruszający, i oniryczny, i surrealistyczny. Dla aktorów i dla mnie to była podróż w nieznane. Uważam, że teksty Loher wymagają ogromnej gotowości do pracy wyobraźnią. Szukałem granicy, by nie był to tylko sztuczny teatr symboliczny albo wyraźnie naturalistyczny. Szukałem realizmu magicznego. Znalazłem dla bohaterów piękną przestrzeń obrazów, które Agata Kurzak stworzyła na podstawie fotografii Adama Sikory, inspirowana surrealistycznymi obrazami Rene Magritte'a. Dodałem w warstwie muzycznej tango, które uważam za muzyczny odpowiednik przyciągania i odpychania między kobietą a mężczyzną.

Najciekawszy zabieg inscenizacyjny to obsadzenie w rolach poszczególnych kobiet tylko jednej aktorki...

- Już na poziomie czytania myślałem o jednym modelu kobiety, dlatego też bez większego bólu skreśliłem sceny z jedną z nich. Tak, jak w różnych opakowaniach są te same cukierki, tak, idąc przez życie, spotykamy różne kobiety i różnych mężczyzn, a szukamy ciągle jednej i tej samej osoby. Dlatego pozwoliłem sobie

w "Sinobrodym" na swego rodzaju "kanapkę czasoprzestrzenną" i wszystkie bohaterki gra Ewa Kutynia.

To sztuka nie tylko o Henryku, ale i o nich. Nie tylko on je odrzuca i morduje. One także mordują siebie, mordują miłość w sobie.

Jakie są nastroje na kilka dni przed premierą?

- Wiele rzeczy powstawało podczas prób samoistnie. Muszę przyznać, że jeszcze nie widziałem na scenie takiego Grzegorza Przybyła. Coś w sobie zmienił, ta podróż w nieznane sprawiła, że jest przejmująco prawdziwy, ale używa innych środków niż te, którymi posługiwał się dotychczas. To nie było dla niego łatwe, szczególnie po dwudziestu latach pracy w teatrze. Nagle zażądałem czegoś więcej. Był taki moment, że krzyknął do mnie, że to co robimy to ocean, a on nawet pontonu nie ma. No, ale rzuciliśmy się wspólnie na tę wodę.

Na zdjęciu: próba spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji