„Do Damaszku”
Bluźnierstwo artysty wobec własnej sztuki może sięgać wyżyn bluźnierstwa wobec Stwórcy. Droga do Damaszku staje się wówczas wędrówką potrzebną lub beznadziejną, na pewno jednak — istotną. Nieznajomy Nowickiego jest — co doprawdy nietrudno było przewidzieć — starzejącym się i zblazowanym stwórcą, który bluźnierstwa mierzy miarą kabotyństwa, nonszalancji i znużenia. Niepokój? Nawet jeśli istnieje, zapada się miękko i bez śladu w relacji do innych postaci — albo farsowo przerysowanych, jak Lekarz czy Wariat — albo niedookreślonych i zaniedbanych przez reżysera, jak Żebrak czy Matka. Kobieta Dymnej jest zbyt mieszczańska, by współczuć jej lękowi wobec bluźnierstwo. Nieznajomemu nie bardzo chce się ją prowokować i sprowadzać na manowce wiary. Mam wrażenie, że wkalkulowany w spektakl przez Babickiego dystans Jana Nowickiego do tekstu jest większy niż motywacja jego grania. Zarówno reżyser jak aktor bez porównania bardziej wierzą w siebie niż w Strindberga. Nic jest to znowu tak wielki grzech, by wymagał aż wyprawy do Damaszku.