Artykuły

Z taryfą ulgową

Sporo teraz w repertuarze naszych teatrów pozycji lżejszych. I zapisałabym to stołecznej Melpomenie na plus i najgłośniej bila brawo, gdyby jeszcze rzeczywiście pod konkretnymi tytułami można było znaleźć to, co zapowiadają. Niestety, wiele z tych szyldów zawodzi, zbyt dużo bowiem artystycznej tandety, zbyt gęsto. Świetni aktorzy firmują swoimi nazwiskami — i talentami — teksty, Które powinni byli odrzucić.

Nie ganiąc jednak zbyt ostro (tę taryfę ulgową weźcie jednak mili czytelnicy pod uwagę) spójrzmy, co nam stołeczna Melpomena gwoli rozerwania proponuje. Zaczęłabym od pozycji najmocniejszej, jaką jest prapremiera Panny Tutli-Putli Stanisława Ignacego Witkiewicza w Teatrze Ateneum. Tekst (z roku 1920!) w papierach rodzinnych odnalazł Juliusz Żuławski, chwała więc znalazcy i teatrowi, że nam tę pozycję po przeszło 50-letniej przerwie przywrócono. A że według autora jest to „libretto do operetki w trzech aktach w czystawej formie”, (muzykę do niego skomponował Stanisław Radwan), dzięki temu wzbogacił się nasz repertuar o nową oryginalną teatralną operetkę, tak znacznie wyprzedzającą czasem powstania głośną Operetkę Gombrowicza.

Muzyka wydawała mi się co prawda chwilami nadto serio, ale reżyser spektaklu Janusz Warmiński zrobił wszystko, aby zabawie nadać jednak odpowiedni klimat i tempo. Sukces przedstawienia wiąże się ściśle z parą głównych wykonawców, gościnnie występującą Anną Seniuk w roli królowej wyspy Tua-Tua i Marianem Kociniakiem, zdobywanym przez nią Kawalerem. Ta dwójka pokazała nie tylko jak ten gatunek sztuki grać należy, ale w ogóle co znaczy aktorstwo w teatrze i co można własną osobowością wnieść na scenę. Całość widowiska niezwykle sympatyczna, publiczność bawi się zarówno sercowymi perypetiami trójki głównych wykonawców, jak i właściwymi autorowi igraszkami słownymi.

Z pozytywów społecznych odnotować należy również w pierwszej kolejności otwarcie — po trzynastoletniej przerwie — dawnej sceny Teatru Buffo. Obecnie, będąc filią Teatru Syrena, traktowane jest Buffo jako kabaret, a więc z późniejszymi godzinami zaczęcia programu, występami striptizerki — Iris, z zespołem muzycznym i tym podobnymi akcesoriami. Program ma charakter składany, honory domu czyni niezawodna Hanka Bielicka, obok aktorów „Syreny” występują zaproszeni goście. Największe i najbardziej zasłużone brawa zbiera znany satyryk Marian Załucki, czym w pełni potwierdza opinię, że celne i aktualne teksty są siłą i bazą każdej kabaretowej działalności i wygrywają w pełni nawet z najzgrabniejszymi nogami wraz z równie ponętnymi przyległościami.

Dodatkową atrakcją programu jest sceniczny debiut Lucynki Korsakówny, która u boku mamy Lidii, znakomicie zdaje ten egzamin, podbijając nas wdziękiem i gracją mamy oraz dowcipem taty. Rozszyfrowując bowiem rodzinne powiązania powiedzmy, że i tatę, Kazimierza Brusikiewicza, chętnie i długo oklaskujemy w tym programie, zarówno w partiach tanecznych, jak i w przezabawnym „szmoncesie” z mistrzem tego gatunku Kazimierzem Krukowskim jako partnerem.

To by było na tyle, jeśli chodzi o pozytywy. Niestety, nie wszystkie punkty programu są na medal, niektóre teksty wydają się wręcz żenujące. Tylko wielki talent komediowy Hanki Bielickiej i jej urok osobisty pozwalają jej przebić się przez problemy toaletowe bardziej już związane z fizjologią niż kulturą; podobnie walczą z tekstem i reżyserem Krystyna Sienkiewicz i Tadeusz Pluciński. To wstępne bicie pałą po głowie muszą potem następcy pracowicie zatuszowywać. Ale pierwsze koty za ploty, „Buffo” odżyło, jest Warszawie potrzebne i wierzymy, że będzie spełniać swoją rozrywkową misję.

Zawiódł natomiast zupełnie miłośników Bułata Okudżawy — a jest ich w Polsce wielu — jego wieczór w Teatrze Rozmaitości pt. Merci, czyli wodewil z myszką, w reżyserii Aleksandry Górskiej-Szajewskiej. Wolelibyśmy inscenizację jego świetnych piosenek niż ten słabiutki tekst pełnospektaklowy, choć z kolei nieporadności głosowe aktorów przestrzegają i przed takim eksperymentem. Ale ponieważ Okudżawa nieraz manifestował przyjaźń do Polski, przykro, że tak ten jego debiut teatralny nie wyszedł. Zawiodła zarówno fabuła, jak i inscenizacja, pozostałe chyba zatem westchnąć nad zmarnowaną okazją i życzyć „Rozmaitościom” szybkiej rehabilitacji.

Ale największym nieporozumieniem w rozrywkowym repertuarze wydaje się ostatnia premiera Teatru Komedia. Zwłaszcza że poprzedzały Ją zapowiedzi prasowe, wsparte artykułem wstępnym w programie, określające nowy charakter działalności teatru, którą właśnie Wizje i zamówienia — autorstwa Anny Borowej — miały inicjować. Ówże program głosi, że ma to być nowa forma kontaktu z widzami, taka, „która pozwalałaby z jednej strony prezentować w większym niż dotąd stopniu możliwości artystyczne zespołu, a z drugiej — byłaby próbą kontynuowania bliższej, bardziej intensywniej współpracy z zakładami i instytucjami Żoliborza”. Stąd pomysł „Scenki ruchomej”, która mogłaby występować w większych zakładach pracy i na terenie stołecznego województwa warszawskiego.

Pod tymi szlachetnymi hasłami znajdujemy, niestety, słabe, miejscami wręcz żenujące teksty, żałośnie borykających się z nimi aktorów, fatalnie ubranych przez skądinąd utalentowanego młodego grafika Andrzeja Dudzińskiego (Dudi). Już nie wiem, czy było mi smutniej przy Wandzie, co nie dała Frycowi, przy występie Zdzisława Słowińskiego w purpurowych slipach w roli pomocy domowej, czy przy szukaniu rymu do wyrazu grupa, czy podczas wielu innych tego typu momentów. Końcowy i jedyny występ Aliny Janowskiej to jednak zbyt mało jak na tak hucznie i dumnie inicjowaną nową formę kabaretu dla ludzi pracy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji